Dodano: 2020-03-10, Anna Maria Borowska

W ubiegłym tygodniu zakończyliśmy w naszym cyklu drukowanie wspomnień z przyjazdu do Jugowa pani Heleny Wyrodek, która na tereny zachodnie przyjechała wraz z rodziną z Francji. Wcześniej zapoznaliśmy się z tułaczym życiem państwa Anny i Tadeusza Długoszów, którzy  przeżyli katorgę na wschodzie i ze Syberii przyjechali do Polski, także osiedlając się w naszej miejscowości. Dzisiaj zaczniemy opisywać wspomnienia pani Anny Marii Borowskiej, która wraz z rodziną przyjechała na nasze tereny z Niemiec, gdyż tam mieszkali i pracowali jej rodzice i pani Anna Maria tam się urodziła.  Pani Marylka, gdyż tak ją nazywamy, przez wiele długich lat udziela się w naszej parafii dbając o jej finanse, zbierając składki na potrzeby naszej świątyni. Myślę, że jej opowieść pokaże nam trochę inną stronę życia, ludzi którzy przez wiele lat pracowali na chleb za zachodnią granicą i po wojnie wrócili do Polski.

Moi rodzic pochodzili spod Wielunia, a więc z tych stron, na które w czasie II wojny światowej spadły pierwsze bomby na Polskę, zrzucane przez niemieckie samoloty.

W Wieluniu nie było  wtedy żadnego wojska, a więc było to bestialskie bombardowanie bezbronnych ludzi. Moich rodziców wtedy tam już nie było, dlatego że oboje od młodzieńczych lat jeździli na zarobek do Niemiec, pracując u tamtejszych bauerów, a więc bardzo zamożnych rolników. Ale po kolei.

Moi rodzice przed wyjazdem do Niemiec się nie znali. Pochodzili spod Wielunia. Mama z Czarnożył,  a tata z Rudnik. Urodzili się więc  i mieszkali jako dzieci w jednym powiecie.           Mój ojciec Józef Bil urodził się w 1902 roku. W Rudnikach się wychowywał i pobierał nauki. Zaraz po odzyskaniu wolności, gdy miał 16 lat zdecydował się jako młody chłopak wyjechać do Niemiec dla zarobku. Robiło tak bardzo wielu ludzi, którzy w ten sposób chcieli finansowo pomóc najbliższym Wtedy, po wojnie i po połączeniu trzech zaborów w jeden organizm społeczny, była bieda, stąd wielu ludzi szukało jakiegoś lepszego życia.

Tata wyjechał na zachód i znalazł się w Saksonii. Tam zatrudnił się u jednego z zamożniejszych bauerów i przez dosyć długi czas pracował u niego.

Moja mama Helena Szecel urodziła się w 1912 roku. Była 10 lat młodsza od ojca. W 1927 roku, z tych samych względów co ojciec wyjechała do Niemiec. Nie miała jednak 16 lat, a to był warunek podjęcia pracy za granicą, dlatego próbowała podrobić dokumenty, aby datę urodzenia przyspieszyć  o rok i to się jej w jakiś sposób  udało. Były to inne czasy niż teraz i o takie szwindle i podróbki w dokumentach było łatwiej niż teraz i specjalnie nikt na to nie zwracał uwagi.  Wyjechała więc mama za chlebem  do Niemiec, za zachętą swojej starszej siostry,  która już od pewnego czasu pracowała w polu przy uprawie buraków. Bardzo chwaliła sobie swoje położenie w Niemczech i zachęciła moją mamę do pójścia w jej ślady. Mama trafiła do pracy także u bauera, z tym że było to daleko od mojego ojca, z tego co pamiętam z opowiadań, to gdzieś przy granicy z Francją.

Mama więc od ojca pracowała dosyć daleko. Jednak, z tego co mi opowiadano, to poznali się w Saksonii, gdyż tam w pewnym momencie znalazła się mama. Jak to młodzi zaczęli się ze sobą spotykać i po jakimś czasie zapadła decyzja o ślubie. Rodzice nie wyobrażali sobie, że mogą wziąć ślub w Niemczech, przecież cała rodzina została w Polsce, dlatego wrócili do Wielunia i tutaj 26.12.1931 roku wzięli ślub kościelny. Niezbyt długo mieszkali w Polsce razem, dlatego że tata musiał wracać do pracy. Mama została w Polsce, ponieważ była wtedy w ciąży z najstarszym moim bratem Adolfem, którego nazywaliśmy Tolkiem. Gdy   brat był już trochę odchowany, mama zdecydowała, że pojedzie do ojca. Nie było to wtedy już takie proste, jak kilka lat wcześniej, dlatego jej wyjazd był nielegalny. Otóż byli wtedy ludzie, którzy zajmowali się szmuglem innych ludzi, nazywano ich szwarcownikami. Za odpowiednią opłatą przemycili mamę z małym Tolkiem przez rzekę Prosnę i potem pociągiem mama dojechała do ojca. Ciekawostką jest to, że był to 1933 rok, dzień w którym Hitler doszedł do władzy.

W Niemczech, w pierwszych dniach po dojściu  Hitlera  do władzy,  granice nie były tak szczelnie pilnowane, niemieckich pograniczników w tym czasie było jak na lekarstwo. Dojechała więc mama bez problemów z Tolkiem do ojca i zamieszkali już razem, pracując u tego bauera. Ja urodziłam się 4.I.1937 roku w Zoizlitz. Natomiast moja siostra Gizela w 1941 roku w Schauten, w miejscowości, w której mieszkaliśmy już do końca naszego pobytu w Niemczech. Tam też chodziliśmy do szkoły. Ukończyłam 4 klasy szkoły powszechnej. Muszę powiedzieć, że atmosfera w szkole była bardzo sympatyczna. Miałam wiele koleżanek, chociaż szczególnie nauczyciele, nas Polaków traktowali z nieufnością. Gdy się coś złego wydarzyło, to zawsze my byliśmy w pierwszym rzędzie podejrzani.  Oczywiście nie miałam problemów z mówieniem po niemiecku. Można powiedzieć, że mówiłam, pisałam i czytałam w języku Goethego. Ten bauer, u którego pracowaliśmy, był człowiekiem bardzo zamożnym. Nie wiem ile miał hektarów, ale słyszałam, że ponad 200 i to wszystko trzeba było obrobić.

 Może źle zaczęłam moją opowieść, tak od razu. Ale chciałam powiedzieć, że w mojej pamięci utkwiło bardzo dużo wspomnień z dzieciństwa. Doskonale rozumiem wspomnienia tych, którzy przede mną opowiadali o swoim dzieciństwie, że wszystko pamiętają, mimo że byli dziećmi. Ja też to pamiętam i gdzieś to we mnie tkwi. Powinnam chyba zacząć, że chrzest miałam w miejscowości, w której się urodziłam, a więc w Zoizlitz. Był tam kościół, ale ksiądz dojeżdżał z innej miejscowości. Była to więc chyba filia kościoła parafialnego. Ze zdjęcia, które posiadam, było na tym chrzcie parę osób. Moja mama trzyma mnie na rękach, a tata, ten wysoki stoi po prawej stronie mamy i są oczywiście moi chrzestni. Ten przy mamie to mój brat Adolf. Pierworodny rodziców.

Jakiś czas po moim urodzeniu, rodzice przenieśli się z Zoizlitz, w którym się urodziłam do Schauten. Powód był bardzo prosty. W tym Zoizlitz mieliśmy bardzo kiepskie warunki mieszkaniowe. Mieszkaliśmy w takim nie za bardzo zadbanym domu z kratami w oknach. Na tym moim zdjęciu z wczesnego dzieciństwa, te kraty w oknach widać.Tatuś dowiedział się, że w Schauten inny bauer poszukuje pracowników i oferuje znacznie lepsze warunki bytowe. Gdy się upewnił, że tak jest to wraz z całą rodziną przenieśli się rodzice właśnie tam. W Schauten mieszkaliśmy w takim domu, który ten bauer wybudował dla swoich pracowników. Był to bardzo solidny piętrowy budynek. My dostaliśmy mieszkanie na piętrze. Były tam dwa pokoje z kuchnią. Muszę powiedzieć, że w mojej pamięci utkwił obraz tego gospodarstwa. Było ogromne. Potężne podwórko, w którym mieściła się cała gospodarka. To podwórze wyglądało jak mała  wieś.

Było tam wszystko. Bardzo solidny i elegancki dom bauera, w którym mieszkał z całą rodziną. Były tam domy pracowników, w tym nasz, bardzo solidny i porządny, Były stajnie, obory, stodoły itd. Takie podwórka, oczywiście mocno zniszczone,  można jeszcze zobaczyć w naszych okolicach, jak się przejeżdża przez wioski, w których przed wojną mieszkał taki bauer, albo dziedzic.  Tam tętniło całe życie. Spotykaliśmy się często na różnych imprezach, coś takiego jak teraz ludzie spotykają się na grillach. Żyło nam się ze sobą bardzo dobrze i stosunki sąsiedzkie kwitły. Bauer był człowiekiem bardzo przyzwoitym i uczciwym. W naszym domu, który bauer wybudował dla swoich pracowników, na parterze mieszkał „szwajcer”. To nie nazwisko, tylko pracownik, który był człowiek odpowiedzialnym za krowy, a było ich potężne stado. On nad wszystkimi miał pieczę, tzn. nad wypuszczeniem na pastwisko, nad dojeniem itd. Oczywiście nie był sam, ale nad stadem czuwał i odpowiadał przed bauerem. Tata miał podejrzenia, że był to bardzo ideowy komunista, ale o tym powiem trochę później.

Piętro wyżej mieszkał „grosman”. Był to pracownik,  który opiekował się traktorami i nimi pracował w polu. Były to takie traktory z metalowymi kołami, czasami widać je na starych filmach jak dymiły,  ale bardzo ułatwiały pracę.          

Tam też mieszkaliśmy i my. Mieliśmy, jak już wspomniałam,  dwa pokoje z kuchnią. Ojciec mój zajmował się końmi. Był takim, mówiąc po naszemu masztalerzem, koniuszym. Znał się na tym, bo wcześniej u dziedzica jeździł bryczką.  Tych koni było chyba dwanaście. Każdego musiał wyfutrować, po pracy wyczyścić i oczywiście konikami tata pracował też w polu. Znał się na tym bardzo dobrze, bo wcześniej, jeszcze w Polsce  u dziedzica jeździł bryczką.  Kochał te zwierzęta i bardzo o nie dbał. Pamiętam, że często po pracy w polu przynosił do domu lejce, chomąta i je czyścił, z tego co pamiętam taką maścią, która nazywał się Sidol. Tutaj muszę zaznaczyć, że mój tata należał do „Rodła”. Była to organizacja polska, powstała w Niemczech, po dojściu Hitlera do władzy. Otóż Naziści wprowadzali swoją symbolikę, swastyka, pozdrowienie „Heil Hitler”, mundury, itd. Jednocześnie  zabraniali organizacjom polskim używania jako symbolu wizerunku godła. Stąd właśnie polscy patrioci wymyślili symbol Rodła, taki niby neutralny i cała   praca patriotyczna odbywała się w tej organizacji. Mój tata był bardzo zaangażowany w działalność patriotyczną i był człowiekiem niezwykle wysportowanym. Zapamiętałam, że w wolnych chwilach ćwiczył podnoszenie na drążku i uprawiał zresztą inne sporty. Cały czas był bardzo aktywny.

Jak już wspomniałam, z dziećmi niemieckimi  bawiliśmy się wspaniale i nie było żadnego problemu, jeśli chodzi o narodowość. W czasie wojny była już pewna nieufność i patrzono na nas jak na element podejrzany. Wspomniałam, że szczególnie w szkole byliśmy o wszystkie psoty podejrzani najpierw my.

Gdy wybuchła wojna to mnóstwo mężczyzn poszło do wojska. Naszego bauera do wojska nie wzięto, bo ważył ponad 120 kg. Czy to był jedyny powód to nie wiem, ale został na gospodarce. Innych brano jak leci. Początkowo tylko dorosłych mężczyzn, potem także i młodzieńców. Tego szwajcera, od krów  także do wojska nie wzięto, nie wiem dlaczego, ale grosman poszedł. Znał się na mechanice i z tego co potem opowiadał, został kierowcą jakiegoś oficera, tylko nie pamiętam czy w Wermachcie, czy w Gestapo, czy u esesmanów. Co jakiś czas, gdy dostawał parę dni wolnego to  przyjeżdżał do naszego gospodarstwa i opowiadał różne historie, z których wynikało, że był kierowcą w Warszawie. Zapamiętałam jak kiedyś powiedział. „Wy Polacy jesteście tacy przemądrzali, że jesteście patriotami i walczycie tylko z okupantami. Ale to guzik prawda. Po jakiejś tam akcji miałem trochę wolnego i nagle dzwoni mój oficer, że mam natychmiast przyjechać do koszar, bo jest akcja i on musi jechać. Otóż jakiś Polak, doniósł na innego Polaka, że ma jakieś nielegalne jedzenie, czy coś takiego. No i pojechaliśmy na interwencję. Sami na siebie donosicie i do nas, których nazywacie okupantami”. Z tej jego gadki wynikało, że ma o sobie, jako Niemcu bardzo wysokie mniemanie, a o nas Polakach dosyć kiepskie. Mówię o tym, żeby tak uświadomić nam wszystkim, że w ich oczach tacy kryształowi nie byliśmy, bo na siebie donosiliśmy.

1943 – 1944   Kolejne sytuacje, które utkwiły mi w mojej dziecięcej pamięci, wiążą się z bombardowaniem przez aliantów  dużych miast. My mieszkaliśmy niedaleko Drezna. Naloty aliantów rozpoczęły się, gdy Niemcy zaczęły już przegrywać wojnę na wszystkich frontach.  Wtedy to z dużych miast z  Drezna z Meisen uciekali mieszkańcy i rozjeżdżali się na wioski. Wiosek nie bombardowano. Wtedy rozpoczęła się gehenna. Dopóki nie było wiadomo, że Niemcy giną na wojnie, to nasze stosunki z Niemcami były dosyć poprawne. Oczywiście, szczególnie starsi mieli świadomość, że nasi niedawni sąsiedzi są teraz w wojsku i może walczą z Polakami, ale jakoś to współżycie się układało. Gdy Niemcy zaczęli wojnę przegrywać, to ich podejście    do nas zaczęło się zmieniać diametralnie.  Wyglądało to tak, jakby mieli   do nas żal, że to myśmy   tę wojnę wywołali. To, że oni zabijali, to normalne, no bo wojna. Ale że oni giną to nasza wina, a według wielu z nich,  to przecież tą wojnę rozpoczęli w słusznej sprawie. Do wiosek więc zaczęli przybywać uchodźcy z dużych miast. Było ich z każdym dniem coraz więcej. Nie wiem czy to z ludzkiej życzliwości, czy taki był rozkaz, ale chyba wszyscy mieszkańcy wioski, w której mieszkaliśmy po kilku uciekinierów przyjmowali. Nasz bauer oczywiście też. Wtedy te nasze obejścia, w których mieszkaliśmy, jak i cała wioska, mocno się zaludniły. Na ogół były to kobiety z dziećmi, trochę młodzieży i starsi. Młodych mężczyzn nie było za wielu, bo zostali zmobilizowani, tak jak i pozostali Niemcy. Młodzi mężczyźni, którzy wtedy nie zostali wzięci do wojska, to albo chorzy, albo inwalidzi.

Z tym naszym bauerem stosunki układały się bardzo dobrze. Był on sprawiedliwym i uczciwym człowiekiem i bardzo dobrze traktował swoich pracowników, zarówno nas Polaków, jak i Niemców którzy u niego pracowali.  Jednak wszędzie tak kolorowo nie było. W tej wiosce było, o ile dobrze pamiętam, czterech bauerów. Każdy z nich miał bardzo dużą gospodarkę i wielu pracowników, którzy u niego pracowali.  Jeden z nich, pamiętam dobrze, że  nazywał się Ritter był takim dosyć wyraźnym nazistą.  Pracowali u niego francuscy jeńcy, o których powiem trochę później i także przywiezieni na przymusowe roboty Polacy.  Do Polaków był bardzo źle nastawiony i obwiniał ich o wszystkie nieszczęścia, które spadały na Rzeszę. Z tego co wiem to traktował ich także dosyć grubiańsko i z wyższością.  Pamiętam takie wydarzenie. Jeden z pracowników polskich, przymusowy robotnik, coś tam podpadł temu bauerowi. On wziął widły i chciał tego Polak nimi dźgnąć. On się obronił, ale afera była straszna. Wezwano policję, bo bauer oskarżył Polaka o napaść. Ponieważ Polak nie umiał mówić po niemiecku, wezwano mamę, która miała tłumaczyć z polskiego na niemiecki i na odwrót. Z opowiadań wiem, że mama wtedy bardzo mocno i odważnie stanęła po stronie polskiego pracownika tłumacząc, że to bauer był agresywny i polski robotnik tylko się bronił.   Mama broniła naszego rodaka dlatego,że była przekonana o jego niewinności, a poza tym za napaść na Niemca groziły bardzo surowe kary, łącznie z karą śmierci. Był on praktycznie bezbronny, bo przymusowemu robotnikowi nikt nie wierzył, gdyż był uważany za gorszy gatunek człowieka, a bauer wiadomo – szycha i do tego nazista. Wtedy także ten bauer oskarżył mamę o sprzyjanie bandytom. Mama wtedy rzeczywiście narobiła sobie biedy i niemiecka policja oskarżyła ją o to o co obwiniał ją ten Ritter. Z tego co wiem, to specjalnie wyjaśnień mamy nie słuchano i   policja niemiecka domagała się wywiezienia mamy do obozu koncentracyjnego, jako buntowniczkę nieprzystosowaną do życia wśród cywilizowanych ludzi. O ile dobrze pamiętam miał to być obóz koncentracyjny w Sachsenhausen. Obronił ją wtedy nasz bauer, Wilhelm, który jak już wspomniałam był bardzo przyzwoitym człowiekiem i bardzo się za nią wstawiał. Wielokrotnie był na prezydium policji zaświadczając, że mama jest bardzo dobrym pracownikiem i uczciwym człowiekiem i bez niej gospodarstwo zacznie bardzo kuleć, bo ciężko będzie na jej miejsce znaleźć dobrego i uczciwego pracownika. To jego poręczenie pomogło i po wielu perturbacjach i nieprzespanych nocach, dowiedzieliśmy się, że policja odstąpiła od ścigania mamy i   mama została wśród nas. Wtedy wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Radość z tego powody była ogromna  i jeszcze bardziej tego naszego bauera szanowaliśmy.

Jak już wspomniałam do wojska Niemców brali jak leci. Trudno się było wybronić. Młodzi i starsi Niemcy szli do wojska, a ich miejsca pracy pozostawały puste. Co chwilkę do wojska szli coraz młodsi Niemcy. Im bardziej wojnę przegrywali, tym brali coraz to młodszych, czasami wydawało się, że biorą do wojska niemalże dzieci.  Aby zapewnić ręce do pracy, to na  miejsce wojaków przychodzili jeńcy, których Niemcy brali do niewoli w czasie wojny. Do naszego bauera, i do innych także zostało skierowanych kilkunastu takich jeńców, szczególnie z Francji. Oni mieszkali w trochę innym miejscu, ale u naszego bauera warunki mieli znośne. Byli to na ogół także młodzi chłopcy, chociaż zdarzali się i w wieku trochę ponad młodzieńczym.  Ci jeńcy byli inaczej traktowani niż my.  My mieliśmy swobodę w poruszaniu się i podróżowaniu,   oni bez zgody bauera ruszać się nigdzie nie mogli, bo było to traktowane jak ucieczka. My mieliśmy za pracę płacone, oni pracowali tylko za wikt i opierunek. Do pracy na roli byli także kierowani robotnicy przymusowi, brani przede wszystkim  z Polski z tzw. łapanek. Takich przymusowych robotników było sporo.  Zresztą byli oni nie tylko z łapanek, ale także z jakichś przydziałów, które Niemcy ogłaszali na wsiach. Z tego co wiem, to każdy młody człowiek musiał pracować na polu u największych gospodarzy, którzy płacili kontyngent żywieniowy Niemcom. Jeżeli ktoś mieszkający na wsi takiej pracy nie miał, to był wywożony na roboty przymusowe. Wielu załatwiało sobie u znajomych gospodarzy „lewą” pracę, żeby się od takiej wywózki wymigać. Ale wiadomo gospodarz nie mógł wszystkich zatrudnić i wielu młodych było przymusowo wywożonych do Niemiec na roboty.     Moja mama korespondowała z rodziną w Wieluniu. Poproszono wtedy mamę, aby kilka dziewczyn, którym grozi wywózka na roboty przymusowe wzięła do naszego bauera. Rodzina wiedziała że to jest dobry gospodarz, że nas nie prześladuje, że robotnicy są dobrze traktowani i mama ściągnęła chyba 5 dziewczyn  Gdy rozpoczęła się wojna, moja mama wróciła na chwilę do Wielunia i przywiozła stamtąd kilka dziewczyn do pracy. Przywiozła te, którym groziła przymusowa wywózka do pracy w Niemczech. Mogłoby się wydawać, że wielkiego interesu dziewczyny nie zrobiły, no bo pracowały u Niemca. To prawda. Tutaj też pracowały, ale nie za darmo. Były traktowane jak pracownice najemne, a gdyby siłą zostały przywiezione na roboty, to byłyby traktowane jak niewolnice. Wspomniałam już, że w   naszej miejscowości u bauerów pracowali  francuscy jeńcy. Było ich naprawdę całkiem sporo. Każde ręce do pracy były wtedy bardzo potrzebne, bo Niemcy szli na wojnę i często już nie wracali, tak że wśród nas było bardzo wiele niemieckich wdów i co jakiś czas niemieckie mamy dostawały wiadomość, że ich synowie już z wojny nie wrócą. Rozpacz wtedy była wielka i jak już wspomniałam, nas za to oskarżano, i coraz bardziej krzywo na nas patrzono, jako na tych, którzy tyle nieszczęścia Niemcom przysparzają.

W szkole do której chodziłam, klasie było koło dwadzieścia dzieci. Większość to oczywiście Niemcy, ale i Polaków było kilka osób. Bawiliśmy się z tymi dziećmi bez kompleksów i żyliśmy w przyjaźni, jak to dzieci. Sytuacja zaczęła zmieniać się, gdy Niemcy zaczęły przegrywać wojnę. Te dzieci mieszkały przecież w niemieckich rodzinach, a tam zaczęto bardzo źle mówić o nas, dlatego i ich postawa w stosunku do polskich dzieci się zmieniała. No wiadomo, to o czym mówiono w domu, nie pozostało bez wpływu na myślenie tych dzieci. Szkoła był w Schouten. Tam był też kościół protestancki. My jeździliśmy sześć kilometrów do kościoła katolickiego, bo w Zoizlitz był, tu gdzie mieszkaliśmy nie było, tu był tylko protestancki. Z tego co pamiętam jak były ostre zimy to już do kościoła nie szliśmy, bo nie było się jak dostać.  Kościół wtedy był zapełniony ludźmi . Z tego co pamiętam bardzo intensywnie modlono się za wszystkich poległych na wojnie. Z uczestnictwa w kościele utkwiła mi taka sytuacja. Była nawa główna, nawy boczne i filary. Jak to w kościele sporo obrazów i trochę różnych wotów, które ludzie składali w ramach podziękowań Panu Bogu za otrzymane łaski. Jednak to co przykuwało naszą uwagę, to piękne wieńce z liści laurowych z pozłacanymi z szarfami. Wisiały one wszędzie. Na filarach i w nawach bocznych. Robiło to niezatarte wrażenie. Okazało się że każdy Niemiec, który zginął na wojnie, a pochodził  z parafii, to  swój wieniec powieszony w kościele. Przed takim wieńcem gromadziły się rodziny i za swoich zmarłych się modliły.  Tych wieńców było bardzo dużo bardzo dużo i w pewnym momencie brakowało na nie miejsca na ścianach kościoła. Ten widok pamiętam do dnia dzisiejszego.

Kolejny widok, który utkwił mi w pamięci, to Niemcy w mundurach, którzy przyjeżdżali do naszego bauera.   Czy to byli policjanci, czy SA to tego nie wiem. Pojawiali się regularnie i od naszego   bauera brali żywność. Były to pewnie kontyngenty dla wojska. Wiem, że brali bardzo dużo owoców, gdyż miał on też swój sad. Ci Niemcy ładowali to jedzenie w skrzynkach na platformy, wieźli to na dworzec kolejowy i wieźli albo na front, albo do dużych miast. Jak się rozliczali z bauerem to oczywiście nie wiem. Muszę jednak powiedzieć, że dla nas pracowników najemnych, a szczególnie dla dzieci, czyli min. dla mnie, byli bardzo mili. Uśmiechali się do nas  i bardzo często dawali nam   używane ciuchy, z których się cieszyliśmy. Cieszyliśmy się dlatego, że za bardzo nie mieliśmy w czym chodzić i mama, tak jak to w tamtych czasach, często cerowała nasze ubrania, żebyśmy mogli jako tako wyglądać, i chodziliśmy w ubraniach po starszym rodzeństwie lub po starszych kolegach. Nie było wtedy w tym nic dziwnego.  Dlatego też, te używane ubrania były dla nas wielką radością i chętnie je braliśmy od Niemców. Trwało to jednak do czasu. W pewnym momencie mama odmówiła tym żołnierzom i powiedziała, że więcej nie będziemy ich przyjmowali.  Nie wiedzieliśmy dlaczego tak się stało. Mama musiała mieć jakiś powód, może dowiedziała się że te ciuchy były   niewiadomego pochodzenia, a może z innych powodów, ale od tej pory nie mogliśmy od tych Niemców nic wziąć. Nie rozumieliśmy dlaczego, ale polecenie mamy było bardzo wyraźne i zdecydowane.

A teraz trochę inna sytuacja, w której żyliśmy. Otóż w czasie wojny Niemcy konfiskowali radia, które mieli mieszkańcy. Ta akcja nasiliła się wtedy,   gdy wojna zaczęła układać się już nie po myśli Niemców. Po mieszkaniach chodzili jacyś aktywiści i regularnie sprawdzali, czy ktoś takiego radia ukrytego nie ma. Chodziło pewnie o to, żeby nie słuchać wrogiej propagandy i nie popadać w nastrój defetystyczny, gdy Niemcy wycofywali się na całym froncie.  Były tylko powieszone na słupach, we wszystkich wioskach takie szczekaczki, które przekazywały propagandę. Mówiono w nich o bohaterskich żołnierzach, o okrutnych wrogach, którym „nasi’ dzielni żołnierze dają odpór, o kolejnych sukcesach na froncie i od czasu do czasu o tym, że „nasze wojska, ze względów taktycznych, wycofały się na z góry upatrzone pozycje”. Tak sobie teraz myślę, że te radia, które ściągały zagraniczne fale zaczęto konfiskować na pewno od 1941 roku. Muszę zaznaczyć, że konfiskowano je wszystkim. Nie tylko nam robotnikom najemnym, ale także Niemcom. Wielu z nich zdawało sobie sprawę z tego, że coś niedobrego musi się dziać na froncie, skoro taka akcja jest bardzo często i regularnie przeprowadzana.

Nasz sąsiad, ten szwajcer, który nie poszedł do wojska  o którym wspominałam, że tatuś podejrzewał iż jest bardzo zaangażowanym i ideowym komunistą jedno radio ukrył  i po nocach słuchał zagranicznych wiadomości. Było to trochę  podobne do tych chwil, które pamiętam z Polski, jak słuchano „Wolnej Europy”.   Dzięki temu radiu był on na bieżąco poinformowany o tym, co dzieje się na wojnie i czasami naszym rodzicom te informacje przekazywał. Oczywiście w sposób poufny, czyli szeptany. Dzięki temu rodzice mieli informacje co na froncie się dzieje i jaka jest sytuacja czy to Niemców, czy to Polaków. -

Możliwe, że od tego szwajcera rodzice dowiedzieli się coś o tych „prezentach”, które nam Niemcy dawali, a których potem mama zabroniła nam przyjmować. W każdym bądź razie uchodził on za osobę bardzo dobrze poinformowaną. Ukrywając radio narażał się on na olbrzymie konsekwencje, ale z tego co pamiętam to te radio miał do końca wojny.         .        A teraz kilka zdań o tych bombardowaniach, których byliśmy świadkami, chociaż jak już wspomniałam, my bezpośrednio od nich nie ucierpieliśmy. Nasze gospodarstwo i nasza wioska znajdowała się w takim trójkącie dużych miast Drezno, Maizen, trzeciego miasta nie pamiętam. Jak alianci bombardowali te miasta, to u nas było jasno jak w dzień. Olbrzymi słup światłą rozświetlał nasze domostwa. Był to widok niezapomniany. Chociaż nas nie bombardowano, to widzieliśmy   wielkie ilości samolotów które pojawiały się na naszym niebie. Kolejny niezapomniany widok. Od tych bombowców to niebo wydawało nam się zasłonięte. Było ich tak dużo. Ile ich było to nie wiem, ale taki widok utkwił w moich dziecięcych wspomnieniach.

W czasie bombardować zaobserwowaliśmy bardzo ciekawe zjawisko. Otóż, gdy te bombardowania się odbywały to na nasze pola i na domostwa  spadały takie małe sreberka, coś jak konfetti, a właściwie lameta, takie pocięte wąskie paski srebrnych świecidełek.   Skąd to się brało i co to było to nie wiem. Czy to było w bombach, czy jakąś fabrykę zniszczono, ale było tego po każdym bombardowaniu bardzo dużo. Biegliśmy wtedy na pole i to zbieraliśmy. Uciechy i zabawy mieliśmy wtedy sporo. Jako dzieci pewnie nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego co się dzieje i dlatego na te zjawisko patrzyliśmy z wielkim zdziwieniem i zaciekawieniem.

Ja i moje rodzeństwo byliśmy dwujęzyczni. Znaliśmy niemiecki, ale dopóki nie wybuchła wojna, mogliśmy bez problemów mówić po polsku. Potem z tym było gorzej, bo Niemcy wydali zakaz mówienia w ojczystym języku. Oficjalnie więc mówiliśmy po niemiecku, a w domu po polsku. Z polskim więc nie mieliśmy żadnych problemów.

Jako Polacy, pomimo dużych odległości trzymaliśmy ze sobą. Nie było problemów z kontaktem z tymi Polakami, którzy mieszkali u bauera, czy też pracowali u innych gospodarzy. Spotykaliśmy się często przy różnych biesiadach. Mamy przygotowywały jakieś jedzenie, ojcowie organizowali tamtejsze piwo i ciągle byliśmy w swoim towarzystwie. Śmiechu i zabawy było wtedy co niemiara. Odwiedzaliśmy także rodaków, którzy mieszkali w innych miejscowościach, a którzy byli zaprzyjaźnieni z naszymi rodzicami. Zresztą oni także przyjeżdżali do nas.

Wielką frajdą i wielkim świętem były dożynki, bardzo pielęgnowane przez tamtejszych gospodarzy. Trzeba przyznać, że bauer u którego pracowaliśmy, nie żałował wtedy grosza na zabawę. Inni zresztą czynili podobnie. Na wspólną zabawę nieśliśmy garnki i kosze pełne jedzenia. Wszystko to było od bauera. Ze swoich nic nie musieliśmy dawać, chyba że ktoś chciał.

Cóż jeszcze z tych lat pamiętam? Mój brat Adolf szedł tam do I Komunii św. Moi rodzice byli religijni i o nasze wychowanie katolickie bardzo dbali. Ale, nie wiem dlaczego tak było, mój brat na przygotowanie do Komunii św. nie chodził do kościoła, tylko ksiądz przyjeżdżał do domu, aby go przygotowywać do przyjęcia tego sakramentu. Oczywiście I Komunia św. była już w kościele.

W czasie wojny były oczywiście deputaty żywnościowe, które otrzymywaliśmy na kartki. Jednak każda rodzina, mogła bez problemów uchować sobie świnkę, kilka gąsek, kur, kaczek itd. Mieliśmy więc swoje małe gospodarstwo. Oprócz tego mieliśmy mały ogródek, na którym mama pielęgnowała warzywa, z których potem przygotowywała posiłki. Świniobicie to było wielkie wydarzenie. Wszystkie przetwory mama, po zapeklowaniu wkładała do słoików i pasteryzowała. Do tej pory te słoiki pamiętam. Były one zamykane na taką gumkę. Starsi to na pewno pamiętają, bo to jeszcze kilka lat temu było w użyciu w naszych domostwach. Dodatkowo każde dziecko od bauera otrzymywało 0,5 l. mleka, w ramach deputatu. Ponieważ nas była trójka, codziennie mama przynosiła 1,5 l. mleka. Muszę więc powiedzieć, że tam naprawdę biedy nie mieliśmy i głodni nie chodziliśmy. ------------------

Jak już wspomniałam tata pracował przy koniach i roboty miał na cały rok. Wiadomo o konie trzeba dbać także po pracach polowych i w zimie. Natomiast mama pracowała w polu. Po żniwach i dożynkach roboty polowe się kończyły i mama z pola szła do pracy w sadzie. Praca lekka to też nie była. Sad był bardzo duży i było w nim mnóstwo wysokich owocowych drzew. Te wysokie drzewa to w większości grusze. Zrywając owoce nie można było opierać drabiny o drzewo, żeby go nie okaleczyć, dlatego owoce zrywano z takich rozkładanych drabin, które nie zawsze były stabilne. Była to naprawdę ciężka robota, wymagająca niekiedy ekwilibrystyki i zdolności cyrkowych. Po zerwaniu owoców było przycinanie drzew. Ten bauer był bardzo oszczędny i żadna gałązka nie mogła się zmarnować. Wszystkie obcięte gałęzie, a było ich bardzo dużo, zwożono na jedno miejsce. Tam siekierami je rąbano na równe kawałki i wiązano sznurkiem ze snopowiązałek w takie wiązki. Muszę powiedzieć, że w gospodarstwie były już wtedy snopowiązałki, oczywiście zupełnie inaczej wyglądały niż te dzisiejsze. Co potem z tymi wiązkami  robiono to nie wiem. Pewnie służyły do rozpałki w piecu, a może do czegoś innego.

Kiedy Niemcy już solidnie przegrywali wojnę i brakowało mężczyzn do wojska, to także robotnikom najemnym, taki jak mój ojciec, proponowano obywatelstwo niemieckie i ewentualne wstąpienie do armii. Chodziły takie trójki nazistowskich aktywistów i przeprowadzali z Polakami rozmowy. Jeńcom i tym, którzy przyjechali do pracy w czasie wojny, tego nie proponowano. Pewnie im nie wierzono. Zachęcano   więc mojego ojca, żeby został folksdojczem, czy też Niemcem, chociaż żadnego pochodzenia nie miał. Z Polaków to nie pamiętam, żeby się ktoś zgodził.  Tata tą propozycją był bardzo zdenerwowani i po rozmowie z mamą  odmówił. Zawsze uważał się za polskiego patriotę. Wtedy pamiętam, że musieliśmy, w ramach chyba jakiejś szykany, czy też z obawy przed nielojalnością w stosunku do Niemców, nosić na piersi taką naszywkę z literą „P”. Coś takiego jak Żydzi z napisem „J”. W tej miejscowości, w której mieszkaliśmy, to takiej naklejki nie nosiliśmy, ale gdy wyjeżdżaliśmy poza wieś, to starsi to „P” mieć musieli. Nam jako dzieciom tego nie przypinano. Jednak niechęć Niemców odczuwaliśmy inaczej. W szkole i wśród znajomych Niemców stosunek do nas uległ jeszcze większej niechęci. W szkole, za plecami nieraz wtedy słyszeliśmy – polnisze szwajne, a więc polskie świnie. Było to dla nas bardzo przykre, ale trzeba było jakoś z tym żyć.

Tak upływały kolejne dni i do końca wojny było coraz bliżej. W Saksonii, w której mieszkaliśmy, bardzo głośno było o tym, że tutaj już niedługo wejdą Rosjanie. Opowiadano różne historie o tym, co oni wyprawiali, wchodząc na nowe tereny.  Była więc mowa o rabunkach i gwałtach, o tym że są bezwzględni i jak ktoś im się nie spodoba to mogą i zabić. Mówiono także i o tym plotkowano, przekazując sobie takie informacje z ust do ust, że już 80 km. na zachód od nas, to do Niemiec wejdą Amerykanie. Niemieccy mieszkańcy naszej wioski spakowali więc na wozy drabiniaste najważniejszy dobytek i wędrowali na zachód. To samo zrobił bauer u którego pracowaliśmy. Wziął trochę dobytku i pojechał do Amerykanów. Niestety okazało się, że tam też weszli Rosjanie.  Po jakimś czasie więc, wszyscy zaczęli wracać, także nasz bauer. Wrócił załamany, bo sporo majątku ruchomego, który zostawił już nie było. Został zrabowany. Część wywieźli robotnicy przymusowi, min. Polacy. Szykowali się już do powrotu do domu, dlatego jako rekompensatę za lata darmowej pracy, tego bauera trochę ograbili. Potem tego dzieła dokończyli Rosjanie, którzy brali wszystko co popadnie, co tylko można było ze sobą wziąć. Muszę też zaznaczyć, że na razie do domów nie wracali młodzi Niemcy. Wielu z nich zginęło na wojnie, a wielu było w obozach jenieckich, tak że atmosfera u naszych niemieckich sąsiadów była nie najlepsza.

Jak weszli Rosjanie, to na wsi była panika, szczególnie wśród kobiet. Najpierw dochodziły wiadomości co Rosjanie wyprawiają w tych miejscowościach do których wchodzą. Mówiono, że Stalin im pozwolił, żeby przez dobę od wejścia na ziemie okupowane używali sobie ile wlezie. Ile w tym było prawdy to nie wiem, ale takie rzeczy mówiono, stąd strach, szczególnie wśród Niemek był ogromny. Wiem z całą pewnością, że matki ukrywały swoje córki przed żołnierzami sowieckimi w różnych skrytkach i komórkach. Jednak żołnierze zachowywali się jak szarańcza. Przeszukiwali wszystko i znalezione dziewczęta gwałcono. Zresztą matkom i babciom też nie przepuszczano. To nie są plotki. Tak naprawdę było. Nie było nad nimi żadnych kontroli. Dowódcy w ogóle na to nie zwracali uwagi, tym bardziej, że sami nie byli lepsi. U nas sowieci nie zabawili długo. Była to mała wioska. Cztery porządne gospodarstwa i trochę chłopów folwarcznych. Wiem na pewno, że po wyjściu Rosjan, w ciągu roku urodziła się chyba czwórka dzieci. Mówiono o nich, że są to mali Rosjanie. Jak się potoczyły dalsze   losy ich i ich matek to tego nie wiem, bo za jakiś czas i my to Polski wróciliśmy.

Przyszedł czas na podjęcie decyzji co robić dalej. Zostać w Niemczech, czy wracać do Polski. Był to dylemat nie tylko nasz, ale i wielu Polaków, którzy tam pracowali zarobkowo. Wiadomo, ci którzy tam przyjechali pod przymusem, na roboty, to wykorzystywali każdą okazję, żeby trochę dobra od Niemców wziąć i wracać. Z nami była inna sytuacja, no bo przecież rodzice byli tam wiele lat i myśmy się tam już urodzili. Rodzice bardzo żywo na ten temat wielokrotnie dyskutowali. Mama za bardzo nie chciała wracać, twierdząc że w Polsce rządzą komuniści i nic dobrego z tego nie będzie. No ale w naszej części Niemiec też oni byli, choć wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jak to się wszystko ułoży i wielu Niemców było przekonanych, że Rosjanie zdobędą Berlin i sobie wrócą.  Tata chciał wracać, twierdząc, że tam jest nasz dom, a tu byliśmy tylko na zarobku. W końcu zapadła decyzja o powrocie. Oczywiście nie było to takie proste, żeby wrócić.  Trzeba było zorganizować transport, żeby trochę dorobku ze sobą wziąć. I znowu problem. Trzeba się było dogadać albo z sowietami, którzy o wszystkim decydowali, albo z kimś kto miał możliwości , np. z kolejarzami, ale z tymi wyższymi, czyli z tymi którzy decydują.

Potem się okazało, że ci kolejarze też   bez zgody Rosjan decyzji podjąć nie mogli. W 1946 roku tata dogadał się z jakimś rosyjskim oficerem i on obiecał, że będziemy mieli do dyspozycji wagon towarowy, żebyśmy cały dobytek mogli wziąć ze sobą. Mieliśmy tylko w swoim zakresie, w określonym dniu, udać się na stację kolejową, która była oddalona o jakieś 12 km. Oczywiście Rosjanin wziął za to solidną zapłatę, podał datę i godzinę i jak się potem okazało, tyle go widzieliśmy. Tata zorganizował transport, załadowaliśmy cały nasz dobytek. Mama zgodziła się na wyjazd, pod warunkiem, że ze sobą weźmiemy  wszystko, czego się w Niemczech dorobiliśmy; meble, maszynę do szycia, rowery, nowe meble do kuchni, które jakiś czas temu rodzice kupili i wyruszyliśmy. Dojechaliśmy na stację, wypakowaliśmy swój majdan i wtedy okazało się, że nikt nic nie wie o naszym wyjeździe. Pociągu do Polski nie ma. O żadnym wagonie też nikt z pracowników stacji nie wiedział. Rodzice byli załamani, bo nie mieliśmy co ze sobą zrobić, a ta podróż na stację trochę kosztowała. Sam Rosjanin był dosyć drogi. Nie mogliśmy na tej stacji przebywać z całym majdanem w nieskończoność. Do bauera też było niezręcznie wracać, bo już się z nim pożegnaliśmy. W końcu zamieszkaliśmy w takiej przydrożnej szopie.

Przenieśliśmy tam cały nasz dobytek i to był nasz chwilowy dom. Mieszkaliśmy tam około miesiąca łudząc się, że może w końcu obiecany wagon zostanie podstawiony. Tata próbował się coś dowiedzieć o tym Rosjaninie, który nam obiecał powrót, ale oczywiście nie znalazł go. Jakieś pociągi do Polski jeździły i zabrać się mogliśmy, ale rodzicom zależało, żeby zapakować się z dobytkiem, żeby do nowego domu coś ze sobą przywieźć i mieć na początek nowego życia. Oprócz mebli mieliśmy ze sobą prosiaka, gęsi, jakieś kurki, żeby do Polski nie przyjechać bez niczego i mieć co jeść, bo rodzice obawiali się, że po zniszczeniach wojennych może tam wszystkiego brakować.  W końcu tata, który czuł się w takiej sytuacji fatalnie, bo został wystryknięty na dudka i przez ten czas nie pracował, zdecydował, że uda się do tego bauera, u którego pracowaliśmy. Pojechał do niego na rowerze, żeby zorientować się w sytuacji. On bardzo chętnie zgodził się nas przyjąć, bo też potrzebował ludzi do pracy. Wysłał po nas transport i mieszkaliśmy jeszcze u niego przez rok. Oczywiście było to mieszkanie połączone z dotychczasową pracą na roli.

Przez cały czas tego awaryjnego pobytu u bauera,  kilka zabawnych scen utkwiło mi w pamięci.    Rosjanie, którzy tam jeszcze się pokazywali od czasu do czasu, albo na zachód szli nowi, to wypoczywając w naszym gospodarstwie pili gorzałkę i oczywiście bawili się. Na tym naszym podwórku, które było bardzo duże, grali na harmonii i tańcowali, ponieważ żołnierki wśród nich też były.    Pamiętam, ponieważ nasz bauer był zamożny i jego żona miała takie koronkowe   koszule nocne, te Rosjanki się w te koszule poprzebierały i tańczyły wokół takiego dużego gnojownika, który był na podwórku. Pewnie myślały, że są to takie niemieckie suknie wieczorowe. Bardzo śmiesznie w tym wyglądały. Ubawu wtedy wszyscy pracownicy mieli co niemiara.  Oprócz normalnej pracy na roli, takiej jak dotychczas, tata cały czas próbował zorganizować ten wagon, który zawiózłby nas z całym dobytkiem do Polski. Nie było to łatwe, a tata dodatkowo był bardzo nieufny, po tym co go spotkało z tym oficerem sowieckim. W końcu, jakimś sposobem udało się ten wagon załatwić i w 1947 roku, ostatniego dnia kwietnia zapakowaliśmy się całą rodziną i z całym majdanem do tego podstawionego wagonu i wyruszyliśmy do Polski. Wcześniej serdecznie pożegnaliśmy się z tym bauerem, który jak już nieraz mówiłam, był człowiekiem bardzo przyzwoitym i uczciwym. 

Początkowo mieszkaliśmy właśnie u ciotki, chyba dwa tygodnie, potem na Małachowskiego. Ponieważ do szkoły i do kościoła było daleko, mama chciała przeprowadzić się  bliżej centrum.  Potem nam to się udało, ale wcześniej  mama zaprzyjaźniła się z taką panią, która mieszkała na Staszica i miała trochę gospodarki. Tata jej przez jakiś czas w tej gospodarce pomagał, a ona w zamian za to dawała nam mleka, bo miała krowę. Dzięki temu dobytkowi, który przywieźliśmy i dobrym ludziom, którzy dzielili się płodami ziemi, jakoś można było żyć, choć jak powiedziałam, grosza przy duszy nie mieliśmy, przez tego oszusta. Łatwo nie było, bo tata jeszcze nie pracował i rodzice, aby przeżyć i rodzinę wykarmić, po kolei wybijali tą trzódkę, którą przywieźli z Niemiec, a więc gęsi, a więc prosiaka, który ważył ledwie 40 kg. Nie bardzo mogli czekać aż podrośnie i nabierze wagi, bo trzeba było coś jeść.  Na Małachowskiego mieszkaliśmy około roku. Potem udało nam się dotrzeć do pana, który zajmował się osiedlaniem ludzi w Jugowie i przyznawał im mieszkania i dostaliśmy do zamieszkania dom, przy ulicy Głównej 117. To był już taki dom na stałe, aż do śmierci rodziców.

Jak przyjechaliśmy do Jugowa, to było tu jeszcze bardzo dużo Niemców. Część wyjechała, część na wyjazd oczekiwała, a niektórzy nie wiedzieli co z nimi będzie. Po niemiecku mieliśmy z kim pogadać i z dziećmi niemieckimi chętnie się bawiliśmy, bo znacznie lepiej mówiliśmy po niemiecku niż po polsku. Gizelka, młodsza siostra po polsku nie mówiła prawie wcale. Chociaż muszę przyznać, że ten niemiecki tutaj na Śląsku, był zupełnie inny niż w Saksonii. Sami Niemcy mówili, że jest to taki język brudny, bo było to typowo śląska gwara. Stąd Niemcy mówiący językiem Goetego mieli problemy , żeby dogadać się ze Ślązakami, a Ślązacy, żeby dogadać się z tymi z centrum. Dlatego też, czasami mieliśmy problemy, żeby dokładnie się porozumieć z dziećmi niemieckimi. Jak już wspomniałam, moja mama pracując w Niemczech, broniła przed szykanami i niesprawiedliwością Polaków, natomiast w Jugowie, wielokrotnie ujmowała się za Niemcami, którzy jej zdaniem często byli krzywdzeni. Ponieważ Niemcy nie znali polskiego, ani Polacy niemieckiego, dochodziło do różnych scysji. Nowi właściciele domów, czyli Polacy, czasami bez problemów dogadywali się z Niemcami i jakoś żyli ze sobą w miarę dobrze, a czasami rozgrywały się dantejskie sceny i mama chodziła do nich, aby tłumaczyć, wyjaśniać i godzić. Raz nawet wzięła dwie niemieckie rodziny i umieściła ich w pokojach na górze domu, bo nowi właściciele nie chcieli ich u siebie widzieć i nie mieli oni gdzie mieszkać. Były to bardzo trudne i koszmarne sytuacje.

Oczywiście dzisiaj nikogo nie osądzam, ale napięcia między starymi, a nowymi właścicielami zdarzały się często. Muszę powiedzieć, że tych nieporozumień było bardzo dużo. My nie zawsze rozumieliśmy ludzi ze wschodu, bo uważaliśmy, że oni powinni mieć żale do Rosjan a nie do Niemców. Ci ze wschodu na nas patrzyli wilkiem, bo nie rozumieliśmy ich krzywdy i bólu, który przeżyli w czasie wojny. My byliśmy Niemcami, tamci wschodniakami, na to nakładali się Francuzi, dodatkowo Niemcy tu mieszkający. Prawdziwa wieża Babel. Wszyscy mieli o coś żal, pretensje i często swoje krzywdy innym wypominali. Nie był to łatwe. Dziś ciężko to zrozumieć.

Po jakimś czasie musieliśmy iść do szkoły. Ja poszłam do III klasy, bo tak wynikało z mojego wieku. Niestety miałam problemy, bo jak już wspomniałam, po polsku mówiłam, ale tak dosyć nieskładnie. Liter nie znałam, czytać po polsku nie potrafiłam, tak że musiałam się tego wszystkiego nauczyć i dlatego III klasę powtarzałam dwa razy. Zresztą byli za tym także rodzice, bo wiedzieli, że będę się męczyła, dopóki w miarę poprawnie nie poznam polskiej pisowni i polskiej wymowy. Pamiętam, jak w klasie na lekcji polskiego, pani poleciła mi, abym ułożyła zdanie z wyrazem horyzont. Ja powiedziałam, że w moim ogrodzie wyrosły piękne horyzonty. 

Parafia Jugów Taka była mniej więcej moja znajomość wyrazów polskich. Horyzont pomyliłam  z chryzantemami i śmiechu w klasie było co niemiara. No, ale przecież wyrazy bardzo podobne. Czasami na przerwach ktoś dowcipny pytał, co tam u twoich horyzontów, jeszcze je podlewasz, czy już przekwitły. Początkowo mnie to denerwowało, ale potem się do swoich niezdarności językowych i do złośliwości kolegów przyzwyczaiłam Takich błędów popełniałam bardzo dużo, stąd decyzja o powtarzaniu klasy była bardzo słuszna. Potem jak już opanowałam w miarę dobrze polskie słownictwo, to z nauką nie miałam specjalnych problemów. Moi rodzice byli  religijni i o nasze wychowanie w duchu katolickim bardzo dbali. W Jugowie więc przystępowałam już do I Komunii św. i do bierzmowania. Moja siostra Gizela lepiej wyszła na tym, że polskiego za bardzo nie znała. Jako dziecko bardzo szybko się po polsku nauczyła mówić, czytać i pisać, bo po niemiecku pisać jeszcze nie umiała. Ona także wszystkie sakramenty już tu przyjmowała.  Na tym zdjęciu jestem w mundurku harcerskim, pierwsza z prawej, obok kierownika Gąsiorka.

Jeśli chodzi o dzieci niemieckie, to do szkoły chodziły do Przygórza, gdyż tam w dalszym ciągu była szkoła niemiecka. Jeżeli ktoś chciał chodzić do Jugowa i uczyć się po  polsku to nie było z tym problemów, ale większość dzieci niemieckich dojeżdżała do Przygórza. Tam z tego co słyszałam, też były różne nieprzyjemne sceny między dziećmi niemieckimi, a polskimi. Nie chcę tego wspominać, bo nie brałam w tym udziału, ale słyszałam, że niemieckie dzieci podczas jakichś przepychanek nazywały polskich rówieśników „polnische schwaine”. Polskie dzieci odpowiadały „deutsche schwaine”. Potem zdaje się to się skończyło, ale początkowo łatwo nie było. Niemcy Polaków uważali za intruzów, Polacy Niemców za okupantów.

Jeśli chodzi o moje dalsze losy, to tata poszedł do pracy w kartoniarni, gdyż na kopalni nie mógł pracować, a to dlatego, że w Niemczech, pracując u bauera przy nawozach sztucznych, miał wypalone jedno oko. Był więc inwalidą. Do pracy poszedł, z tego co pamiętam w 1947 roku i pracował tam bardzo długo. Mama nie pracowała zawodowo, bo była schorowana, ale czasami komuś pomagała przy praniu, czy przy innych pracach, żeby trochę dorobić do niewielkiej pensji ojca. Co było potem? To co u wszystkich. Uczyliśmy się nowego życia w nowych warunkach. Coraz lepiej mówiliśmy po polsku i powoli Jugów stawał się naszym domem.

Życie toczyło się dalej. My chodziliśmy do szkoły i coraz lepiej mówiliśmy po polsku, tata pracował, mama dorabiała i jakoś to szło. Chociaż muszę powiedzieć, że mama nieraz jeszcze miała pretensje do ojca, że koniecznie chciał wracać do Polski, bo tam mieliśmy wszystko poukładane, a tutaj wszystko trzeba było zaczynać od nowa. Z każdym jednak dniem, szczególnie my dzieci, zapominaliśmy o dawnych czasach, a żyliśmy tym co nowe. Mieliśmy coraz więcej kolegów i koleżanek, ponieważ rodziny były wtedy wielodzietne i jak już wspomniałam, Jugów coraz bardziej był naszym domem, także dla moich rodziców.   Muszę jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy, związanej z tym bauerem u którego pracowaliśmy. Otóż w 1970 roku udało nam się go odwiedzić.  Nie było to łatwe wyjechać wtedy za granicę, ale jakoś się udało. Mieszkał w dalszym ciągu w tej wiosce w Schauten, w której znajdował się jego majątek. Z tym, że jego bauerstwo zostało znacjonalizowane i teraz był to taki DeDeeRowski PGR, zapuszczony i zniszczony. Bardzo to przeżywał do końca życia. Mieszkał w swoim domu z żoną i córką. Jego posiadłość, dawniej bardzo okazała, teraz była podniszczona. Wyglądało to podobnie jak nasze Pegeery, w których były dawniejsze pałace, strasznie zniszczone i zaniedbane, o które nikt się nie troszczył.

Tata przywitał go bardzo serdecznie, a on był jakiś taki zawstydzony, poniżony i nie bardzo chciał z ojcem rozmawiać. Wydawało się, że w swoim domu mieszka ot tak pokątnie, bo mu na to pozwolono. Nie miał żadnego wpływu na co się działo w jego dawnym majątku.  Owszem rozmawiali, ale było wyczuć, że ta wizyta dawnego pracownika jest dla niego bardzo ciężka. Z wielkiego bauera stał się szarym, biednym  obywatelem w komunistycznej DDR, któremu pozwolono mieszkać we własnym domu.  Kilka chwil tam spędziliśmy, odwiedziliśmy nasze dawne mieszkanie, w którym mieszkali niemieccy rolnicy i czując, że nikt z naszej wizyty się nie cieszy, wróciliśmy na noc do kuzyna. Dla ojca też to było trudne przeżycie. Spędził tam tyle lat, wychowywał tam swoje dzieci, a teraz czuł się jak intruz. Jakby to była jego wina, że bauer, tak jak wszyscy mieszkańcy, dawniej bogatego bauerstwa, klepał biedę.

Kończąc moją opowieść chcę powiedzieć, że czytając wspomnienia moich poprzedników, to życie moje było niewątpliwie inne niż tych, którzy zostali pod okupacją sowiecką. Nie można porównać naszego dzieciństwa. 

Młodość nasza była    zupełnie inna.  Moje dzieciństwo może trochę podobne do p. H. Wyrodek z Francji, ale jeśli chodzi o  panią Annę Długosz, czy też  jej męża to zupełnie inne. Nasze, pomimo wojny bardziej normalne, ich tragiczne. Jeszcze raz powtórzę, wtedy, jako dzieci tego kompletnie nie rozumieliśmy. Dopiero po jakimś czasie, gdy Jugów stawał się naszą miejscowością i na różnych spotkaniach o tym rozmawialiśmy, zaczęliśmy powoli rozumieć swoje życie i swoje przeżycia.  Bardzo się cieszę, że udało nam się, pomimo tak różnych życiorysów i początkowych nieporozumień, stworzyć w Jugowie naszą małą ojczyznę, w której Kościół odegrał olbrzymią rolę w zjednoczeniu, porozumieniu się, bo do kościoła bardzo wielu z nas chodziło i tam była nasza ostoja i nasz dom. Jeszcze raz dziękuję, że mogłam się podzielić moimi wspomnieniami. Wiem że takich życiorysów jest mnóstwo i każdy z nich jest inny.

Zakończyliśmy wspomnienia pani Anny Marii Borowskiej, która do Jugowa przyjechała z Niemiec. Chcemy teraz w naszym biuletynie umieścić kilka wspomnień osoby, która była przedwojenną mieszkanką Dolnego Śląska. Pani Ewa Brębor także zgodziła się nam kilka zdań powiedzieć o przeżyciach Niemki w czasie wojny i o tym co się w Jugowie działo po wojnie, oczami dziecka niemieckiego.

 



                   

stat4u