Dodano: 2020-03-06, Helena Wyrodek

Losy mojej rodziny są dosyć skomplikowane i takie trochę międzynarodowe. Czasami sama muszę pomyśleć kto skąd pochodził, bo z wiekiem wiele spraw umyka i trzeba posiłkować się dokumentami, bo pamięć niestety zawodzi.  Zacznę może od moich dziadków. Otóż  dziadek Józef Olszewski pochodził z Gniezna. Tam też poznał moją babcię Cecylię Sikorską i jakiś czas potem ożenili się. Mieszkali w Gnieźnie i tam dziadek pracował. Gdy zaczęły pojawiać się pierwsze dzieci, to niestety okazało się, że na niewiele rzeczy wystarcza pieniędzy, że w domu jest po prostu biednie. Dlatego też dziadek, po długich dyskusjach z babcią, podjął decyzję o emigracji zarobkowej. Zresztą nie tylko on na taki krok się decydował, ponieważ za chlebem wyjeżdżało wtedy bardzo dużo ludzi. Miał jechać za pracą na jakiś czas i potem wrócić do Polski, ale życie napisało trochę inny scenariusz. Dziadek pojechał za pracą do Niemiec, do Westfalii i tam osiadła w miasteczku Lintfort, jakieś 20 km do Duisburga. Tam podjął pracę w kopalni węgla kamiennego i został górnikiem. Babcia natomiast, ponieważ wyjazd dziadka był typowo zarobkowy, pozostała w Polsce. Pracowała na roli u swojego kuzyna. Codziennie dochodziła do pracy ok. 10 km i po ciężkiej harówce  wracała do domu późnym popołudniem, albo wieczorem. Dziadek od czasu do czasu przyjeżdżał do Polski, aby wspomóc babcię finansowo, no bo po to przecież pojechał. Te wizyty nie były zbyt częste, dlatego że były problemy z transportem i taka podróż trwała dosyć długo i była bardzo droga, a trzeba było szybko wracać do pracy. Przyjeżdżał więc jak miał urlop, albo było jakieś dłuższe święto.  Rodzina potem się śmiała, że te wizyty dziadka były dosyć intensywne, bo po każdym odjeździe, po dziewięciu miesiącach rodziło się kolejne dziecko, a więc co rok to prorok. Gdy babcia pracowała na roli to, jak to dawniej w domach bywało, starsze dzieci opiekowały się młodszymi. Ponieważ najstarsza był ciocia Stefania, to ona pod nieobecność babci zajmowała się domem, karmiła i pilnowała rodzeństwo. Trzeba też zaznaczyć, że ze szkołą to różnie bywało, nie wszyscy do niej chodzili, a jak już to okazjonalnie. Takie to były czasy, początkowo jeszcze zabory, a potem już wolna Polska, ale bardzo zróżnicowana i gospodarczo i kulturowo. Stąd taka emigracja zarobkowa.

Muszę zaznaczyć, że moja babcia mieszkała jako dziecko z rodzicami pod Gnieznem, ale urodziła się w Niemczech, ponieważ moi pradziadkowie też za pracą tam wyjeżdżali. Gdy można było już z dzieckiem wrócić do Polski, bo babcia troszeczkę podrosła,  to wrócili i zamieszkali, jak już wspomniałam, pod Gnieznem. Nieraz o tym myślałam i wydaje mi się, że to pradziadkowie mogli namówić dziadka, aby na zarobek pojechał do Niemiec, bo sami tego doświadczyli, chociaż takiej pewności oczywiście nie mam. 

W sumie dziadek z babcią doczekali się szóstki dzieci, trzech córek i trzech synów. Na utrzymanie tak licznej rodziny potrzeba było sporo pieniędzy, których w Polsce ciężko było zarobić, dlatego dziadek swój pobyt w Niemczech przedłużał. Przy jednych odwiedzinach w domu przekonał babcię, aby z całą rodziną przeniosła się do niego do Niemiec, do Westfalii. Po wielu nieprzespanych nocach babcia zdecydowała się na wyjazd, bo już nie dawała rady tak ciężko pracować na roli, była przecież szóstka dzieci i trzeba było je wychowywać, a tu na nic nie było czasu. Poza tym doszła do wniosku, że rodzina musi być razem i dlatego na ten wyjazd się zdecydowała. Decyzję tę podjęto także dlatego, że na emigrację zdecydowała się rodzina Małyszków, z którymi byli zaprzyjaźnieni moi dziadkowie. Zresztą wrócili oni po wojnie razem z nami do Polski i zamieszkali przez jakiś czas w Jugowie. Suma sumarum wyjazd doszedł do skutku i cała rodzina Olszewskich zamieszkała razem w Niemczech w miasteczku górniczym Lintfort. Jak tam toczyło się ich życie to tego dokładnie nie wiem, ale z opowiadań zapamiętałam,   że tam także rodzinie mojej mamy się nie przelewało, chociaż pewnie było pod tym względem lepiej niż w Polsce, no bo w przeciwnym razie by nie wyjeżdżali. W Niemczech urodziła się moja mama w 1915 roku i jeszcze dwójka rodzeństwa.

 Po kilku latach wspólnego pobytu w Niemczech dziadkowie wrócili do Polski i zamieszkali w Gnieźnie. Jednak długo tu miejsca nie zagrzali. Ponieważ utrzymanie sześciorga dzieci nie było łatwe, a Polska dopiero co odzyskała niepodległość i z pracą tu różnie było, dlatego dziadkowie  postanowili wyjechać za pracą do Francji. Przed wyjazdem moja mama w Gnieźnie przystąpiła do I Komunii św. Ciekawostką jest to, że musiała przystąpić do Komunii o tydzień wcześniej niż jej rówieśnicy, bo z wyjazdem nie można było czekać. Dlaczego? To tego nie wiem. Mama zresztą przystąpiła też, w drodze wyjątku do sakramentu bierzmowania, bo nie było wiadomo, czy we Francji takie możliwości będą. Po tych wszystkich zabiegach i przygotowaniach, wyjechała cała rodzina do Francji i zamieszkała w małym miasteczku górniczym, niedaleko dużego i znanego miasta Saint Etiene. Tam dziadek podjął pracę na kopalni, a babcia pracowała w kuchni w takiej kantynie dla pracowników, czyli można by powiedzieć w takiej jadłodajni. Ponieważ moja mama w wieku 14 lat już pracowała zawodowo to domyślam się, że kokosów tam dziadkowie też nie mieli. Chcę zaznaczyć, że moja mama do szkoły chodziła tyko w Polsce, gdy z rodziną przyjechała z Niemiec do Gniezna. We Francji nauki już nie podjęła, tylko po zaaklimatyzowaniu się poszła, jak zaznaczyłam do pracy, i pracowała początkowo w hucie szkła. Potem podjęła pracę u takiej starszej pani, której synowie byli bardzo zamożnymi ludźmi, ponieważ byli współwłaścicielami dużej fabryki, o ile się nie mylę, to była to fabryka związana z produkcją samochodów. U tej pani pracowała aż do zamęścia i  na odchodne dostała w prezencie ślubnym dużą skrzynię, z pięknie wyhaftowanymi firankami, obrusami i serwetkami. Ale o tym wspomnę później. 

Zbyt długim szczęściem we Francji dziadkowie się nie nacieszyli, ponieważ na kopalni był bardzo groźny wypadek i jednym z poszkodowanych był dziadek. Kiedy go wyciągnięto na powierzchnię, był w bardzo kiepskim stanie, ciężko ranny. Został zawieziony do szpitala i po trzech dniach zmarł. Prawo wtedy było takie, że jeżeli górnik nie zginął na kopalni, tylko tak jak dziadek zmarł w szpitalu, to nie było to traktowane jako wypadek górniczy. Nie miało tu nic do rzeczy to, że poszkodowany został w wypadku górniczym.  Babcia więc nie dostała ani odszkodowania, ani renty górniczej po dziadku. Dziadek został pochowany we Francji i od tej pory  babcia została w domu sama, a właściwie z jednym dzieckiem, ponieważ starsi pozakładali już swoje rodziny.

To tyle co zapamiętałam o moich dziadkach. Wiem to oczywiście z opowiadań i ze wspomnień mojej rodziny, w których brałam udział.

Teraz kilka zdań o moim ojcu, który także wyjechał za pracą do Francji i tam poznał moją mamę.

Mój ojciec Bronisław Pliszka pochodził z Pomorza. Urodził się   w 1903 roku. Mieszkał z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa w Śliwicach w powiecie Tucholskim, a więc były to Prusy. Chodził do szkoły, w której językiem obowiązkowym był język niemiecki, w którym mój ojciec mówił i pisał płynnie.  Do dwudziestego roku życia nie potrafił pisać po polsku,  chociaż Śliwice były na tamtych terenach ostoją polskości i dlatego mój ojciec, jego rodzice i sąsiedzi po polsku mówili. Z pisaniem było gorzej. Z opowiadań taty wynikało, że tam też się nie przelewało i za bogato nie było. Pierwsza wojna światowa zrobiła swoje i ludzie bardzo często musieli się dorabiać od początku.  Rodzice ojca, a więc moi dziadkowie, mieli tam niewielką gospodarkę, która nie wystarczała na utrzymanie licznej rodziny, dlatego mój ojciec, jako młodzieniec imał się różnych tymczasowych prac, żeby dorobić do niewielkiego budżetu rodziny. Z pracą na stałe nie było łatwo, dlatego łapał robotę, gdzie tylko była możliwość. Był dosyć zaradny i  w pewnym momencie, gdy już był dorosły, dorabiał sobie przemytem papierosów do Gdańska. Była to tzw. kontrabanda. Interes był oczywiście nielegalny, ale można było sobie na tym trochę dorobić.   W pewnym momencie na trop tej kontrabandy wpadła pruska policja i rozpoczęła śledztwo. Ojcu groziła za to poważna  kara, a więc był pod sankcją prokuratorką. Ponieważ wtedy we Francji brakowało pracowników do pracy na kopalni, dlatego też rozpoczęła się akcja szukania robotników z zagranicy. Bardzo aktywni byli poszukiwacze siły roboczej  na terenach wschodnich, a więc min. na Pomorzu szukano pracowników do pracy przy węglu. Mój ojciec, bojąc się sądu, zdecydował się na wyjazd do Francji za pracą. Musiał do tego przekonać rodziców, ale w końcu spakował swoje manatki i pojechał w nieznane. Po długiej podróży dotarł do Saint Etiene i tam rozpoczął swoją przygodę z górnictwem. Często potem opowiadał, że wszystko dla niego było tam obce i nieznane. Dużo czasu upłynęło, zanim się oswoił i zaczął normalne życie. Był bardzo szczęśliwy i zadowolony, że pracowało tam wielu Polaków i znalazł wiele bratnich dusz. Jak już zaznaczyłam niedaleko tego wielkiego miasta mieszkała moja rodzina, a więc babcia z dziadkiem i szóstką   dzieci. Gdy moja mama była już panienką to oczywiście miała swoich kolegów i sporo czasu spędzała z rówieśnikami, wtedy gdy nie pracowała. Młodzież nie stroniła oczywiście od różnych zabaw i na jednej z takich imprez tanecznych mama poznała mojego ojca, który był od mamy starszy o dwanaście lat.  Po roku znajomości w 1933 roku zawarli małżeństwo. Był to oczywiście ślub cywilny i kościelny, ponieważ księża polscy też tam byli. Tata cały czas pracował na kopalni, natomiast mama, dopóki nie miała dzieci, dorabiała sobie jako pomoc domowa u takiej starszej Francuzki, której synowie byli właścicielami dużej fabryki. Potem zaczęły na świat przychodzić dzieci. Najpierw w 1934 roku ja, potem mój nieżyjący już brat. Wtedy mama już nie pracowała, tylko zajęła się domem. Całe utrzymanie spadło na barki ojca. Swoje dzieciństwo, tak jak pewnie każdy z nas, wspominam z wielkim rozrzewnieniem i nostalgią.  Były to dla mnie piękne czasy. Zresztą innych, jako dziecko, nie znałam. Pierwsze moje zapamiętane obrazy z dzieciństwa, gdy już coś rozumiałam jako mały brzdąc, to nasze miejsce zabaw przed domem. Tam gdzie mieszkaliśmy było sporo dzieci, tak że mieliśmy się z kim bawić. W każdej rodzinie tych dzieci było naprawdę dużo. Był tam, na tym naszym osiedlu prawdziwy ludzki tygiel. Można powiedzieć, że taka Europa w pigułce. Byli więc tam Polacy, Jugosłowianie, chyba Grecy, byli Rumuni, Bułgarzy i inni. Każdy początkowo mówił po swojemu i ze swoją nacją trzymał. Potem grono znajomych się rozszerzało, co tu dużo mówić, ale dzięki nam dzieciom, bo bawiliśmy się ze wszystkimi, nie mieliśmy żadnych oporów, chociaż nie zawsze się początkowo rozumieliśmy, a więc kontakty nawiązywali przy okazji nasi rodzice. Bawiliśmy się razem, chociaż wydaje mi się, że najwięcej było Polaków. Dosyć wcześnie rodzice zapisali mnie do przedszkola i  jako mały szkrab chodziłam tam chyba  przez półtora roku. Było to przedszkole francuskie i takim języku musieliśmy tam rozmawiać, chociaż dzieci były z różnych stron świata. To moje przedszkolne zabawy też bardzo miło wspominam. Poznałam wtedy mnóstwo dzieci i mnóstwo zabaw, bo każde dziecko od swoich rodziców znało różne zabawy ze swojego kraju i nas ich uczyli. Potem w wieku sześciu lat rozpoczęłam naukę w szkole. Do tej szkoły   chodziliśmy codziennie z moimi koleżankami i kolegami, oczywiście nie koniecznie do jednej klasy, a to dlatego że były dwa budynki szkolne. Jeden dla dziewcząt, drugi dla chłopców, nie była to więc szkoła koedukacyjna. Do szkoły szłam z młodszym bratem. Nie zawsze robiłam to chętnie, ponieważ   on miał swoich kolegów, ja swoje koleżanki i gdy dochodziliśmy do szkoły, to się rozchodziliśmy, każdy do swojego towarzystwa. Czas mojej nauki wspominam bardzo miło, był to czas radości i beztroski. Trochę to się zmieniło, jak pojawili się Niemcy, no bo przecież rozpoczęła się II wojna światowa, ale do nas to nie docierało  i na razie było bardzo fajnie. W szkole już bez problemu posługiwałam się językiem francuskim i powoli stawał się on moim podstawowym językiem, chociaż rodzice dbali o to, żebyśmy mówili po polsku i w domu tym językiem się posługiwaliśmy. Śmiało więc mogę powiedzieć, że jako mała dziecko bez problemów posługiwałam się dwoma językami; polskim i francuskim. Niektóre nauczycielki swoje także pamiętam. Są to wspomnienia takie jak każdy. Jedne z pań pamiętam i wspominam z wielkim rozrzewnieniem, inne w pamięci nie za bardzo mi zapadły. Po zakończeniu lekcji wracaliśmy do domu. Tam czekał już na nas obiad, potem odrabianie lekcji i zabawa na przydomowych placach zabaw i tak w kółko. Można chyba powiedzieć, że szkoła jak szkoła, wtedy wszędzie chyba podobnie wyglądała.  W mojej pamięci, obok jak wspomniałam miłych wspomnień ze szkoły, utkwił mi taki obraz. Otóż, po wyjściu ze szkoły przechodziliśmy obok takiej kaplicy, nie był to kościół, ale właśnie kaplica, w której odprawiane były msze św. i różne nabożeństwa. Czasami tam zaglądaliśmy, albo z ciekawości, albo żeby się pomodlić. Tam poznaliśmy takiego księdza Martina, który tam duszpasterzował i który w naszym życiu odegrał bardzo dużą rolę, ale o tym opowiem trochę później, bo rzeczywiście jest to postać bardzo ważna w mojej opowieści. Jak już wspomniałam wcześniej, w szkole uczyliśmy się w języku francuskim, ale w domu mówiliśmy po polsku. Między koleżeństwem to różnie, z Polakami po polsku, ale z innymi to już po francusku, i między koleżeństwem też. Śmiało można powiedzieć, że byliśmy dwujęzyczni. Ponieważ wielokrotnie mnie pytano po jakiemu łatwiej było mi rozmawiać to muszę przyznać, że z biegiem czasu spędzonego we Francji, szczególnie dla nas młodych, a więc dla dzieci i młodzieży, język francuski stawał się językiem dominującym. Z rodzicami rozmawialiśmy po polsku, ale wiadomo, mieliśmy też mnóstwo znajomych wśród młodzieży francuskiej i w tym języku mówiliśmy częściej i coraz częściej chyba po francusku zaczynaliśmy myśleć. Tak mi się teraz wydaje.

 

Tak szczerze mówiąc to z wojny niewiele pamiętam. Byłam wtedy małym dzieckiem. Zresztą we Francji nie było jakichś wielkich walk i bitew wojennych, bo Francja bardzo szybko się poddała i zaczęła współpracować z Hitlerem tworząc rząd w Vichy. Wiadomo, że administracja była podporządkowana Niemcom, ale pracowali w niej na ogół Francuzi. Wojsk niemieckich w naszej miejscowości nie było, no bo porządku pilnowała policja podporządkowana rządowi w Vichy. Ja osobiści pamiętam z czasów wczesnej wojny  dwóch niemieckich oficerów, którzy od czasu do czasu po naszej miejscowości się kręcili. Czy oni tam rezydowali, czy tylko się co jakiś czas pojawiali to tego nie jestem w stanie powiedzieć. Miałam wtedy 7 lub 8 lat. Ale ten obrazek mi w dziecięcej głowie utkwił.  Jeden z nich był  taki wysoki, drugi niski. Zawsze się uśmiechaliśmy gdy ich widzieliśmy, bo ten niski miał dużego psa, którego prowadzał na smyczy. Ten wysoki, szedł zawsze obok niego i miał takiego małego, którego nosił na rękach. Jak była ich szarża to tego też nie wiem, ale wszyscy mówili, że to oficerowie. Faktem jest, że byli zawsze elegancko ubrani. Oni w odwiedziny, dosyć regularnie chodzili do takiej pani Wandy, która mieszkała w naszej dzielnicy. Czy to były wizyty towarzyskie, czy w jakimś innym celu, to różnie o tym potem mówiono.

 

Pamiętam także, że wielu młodych chłopców, między innymi mój wujek, uciekli przed Niemcami do Grenoblle. Tam była polska szkoła, o ile dobrze pamiętam to ponadpodstawowa   do której wstąpili. Tam zaczęli pobierać nauki . Kontaktu wielkiego to z nimi nie było i nie wiedzieliśmy co się z nimi dzieje. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że zostali partyzantami, a więc wstąpili do francuskiego  Ruchu Oporu. Potem wszyscy polscy partyzanci wstąpili do Armii Polskiej, do której każdy chciał się dostać wierząc, że będzie walczył o wolność Polski. Potem dowiedzieliśmy się, że nasz wujek służył w lotnictwie i był spadochroniarzem. On był zawsze bardzo sprawny i wysportowany, dlatego służba w jednostkach bojowych była zawsze jego marzeniem.

 

W naszej miejscowości Niemców, jak już wspominałam i z tego co pamiętam i potem mówili o tym starsi, za dużo nie było. Oni zarządzali miasteczkiem  z daleka, nad wszystkim mieli kontrolę. Tutaj były władze francuskie, oczywiście pod kuratelą Niemców i ta współpraca układała się chyba dobrze, szczególnie od czasu powstania rządu w Vichy, bo nie było jakichś spektakularnych akcji Niemców, karzących urzędników. Pamiętam jednak i to często potem wspominaliśmy, że bardzo wielu mieszkańców naszej miejscowości zostało aresztowanych przez Niemców, przy pomocy policjantów francuskich. Bardzo często te aresztowania odbywały się w nocy. Otóż policjanci przychodzili w nocy do mieszkania i wywozili, na ogół skłutych kajdankami, przeważnie młodych mężczyzn. Powody były różne, bardzo często jednak była współpraca z ruchem oporu, który tam za mocny nie był, ale był. Władze francuskie dosyć bezwzględnie się z tym ruchem obchodziły uważając, że naraża to ludzi na niepotrzebne represje, a opór zbrojny przeciwko takiej machinie wojennej jak Niemcy, nie ma na razie sensu i trzeba czekać co się stanie w dalszej części wojny.  Te aresztowania sprawiały, że wściekłość wśród mieszkańców na policjantów francuskich była duża. Potem słyszałam, że byli też tacy policjanci, którzy ostrzegali innych przed represjami i dzięki tym ostrzeżeniom mogli się ukryć. Ja oczywiście tego nie pamiętam.

 

W szkole, do której chodziliśmy, przed lekcjami był apel, wciągano flagę francuską na maszt i my wszyscy śpiewaliśmy pieśń ku czci rządu w Vichy. Słowa tej pieśni pamiętam ją do tej pory; „Marszałku Petain, jesteśmy, stoimy przed tobą, wybawco Francji”. Śpiewaliśmy to przez cały czas i było to oczywiste, dla nas dzieci, że jest to bohater i zbawca Francji. Dopiero potem zaczęto nam mówić,  że jest to kolaborant, który współpracował z Niemcami, a więc jest zdrajcą.

W czasie wojny była dosyć duża bieda.  W sklepach nie można było praktycznie nic kupić, dlatego wszystkie rodziny dostawały kartki żywnościowe i wtedy można było coś na nie kupić. Jak już wcześniej wspomniałam, jako dziecko wojny za bardzo nie doświadczyłam. Zapamiętałam tylko tych dwóch oficerów o których wspomniałam wcześniej, ale w 1944 roku tej wojny doświadczyliśmy i wtedy zrozumiałam, że to nie przelewki. W tymże roku przeżyliśmy wielką traumę. Nasza miejscowość została zbombardowana przez Anglików. Straty były ogromne. Mnóstwo zniszczonych domów i wielu zabitych i rannych. Z Polaków nie zginął nikt, ale z Francuzów z tego co pamiętam, to było chyba 77 zabitych i mnóstwo rannych. Nasza dzielnica wyglądała jak jedno wielkie pobojowisko. Dlaczego nas zbombardowano. Przez zwykłą pomyłkę. Otóż niedaleko naszej dzielnicy były zakłady zbrojeniowe „Nadela”. Tam produkowano części do samolotów, oczywiście dla Niemców. Widocznie piloci angielscy mieli złe namiary, bo zbombardowano nas. Nam i wielu naszym znajomym udało się przeżyć, ale domy nasze legły w gruzach, wraz z dobytkiem, który się w nich znajdował.

 

Po tym bombardowaniu i po zbiciu wielu naszych francuskich sąsiadów, niektórzy francuzi podejrzewali i oskarżali Polaków o spisek z Anglikami. Skoro nie zginął ani jeden Polak, to dla nich znaczyło, że mieliśmy w tym jakiś udział i że w porę ukryliśmy się przed nalotami Anglików. Bardzo podejrzliwie wtedy na nas patrzyli. Jaka była prawda, to tego pewnie nikt nie wiedział, ale w wśród nas było przekonanie, że ocaliliśmy dzięki naszej babci.  Otóż babcia pracowała wtedy  w kantynie. W takiej jadłodajni. Pracowała do późna w nocy.   Po wyjściu ostatnich gości i po posprzątaniu wracała do domu po północy. W moich wspomnieniach babcia była osobą bardzo światłą i najlepiej z nas rozumiejącą co się dzieje na świecie. Po powrocie do domu słuchała radia.  Nie tylko tego oficjalnego, ale i zagranicznego. W tym radiu zagranicznym były podawane różne komunikaty. Ci którzy się tym interesowali, a może byli poinformowani, z wyprzedzeniem wiedzieli jakie działania będą podejmowali alianci.  Były tam w komunikatach radiowych jakieś ukryte hasła, chyba dla ruchu oporu, i babcia potrafiła je zrozumieć. Np. na zakończenie audycji podawano nazwę jakiejś miejscowości np. FIRMINI, czyli to jakiegoś zdania wklejono tą nazwę i wtedy to było wiadome i oczywiste, że coś się tam będzie działo.

Jednak jak to się przekładało na to, że Polacy ocaleli, a Francuzów zginęło tak wielu, to tego oczywiście nie wiem. Muszę zaznaczyć, że nie były to jedyne bombardowania, które przeżyłam, a które dotyczyły nas bezpośrednio. Wokół naszej miejscowości było wiele fabryk, które w czasie wojny zostały przestawione przez Niemców na produkcję militarną, dlatego też co jakiś czas wstrząsały nami potężne bombardowania. Anglicy z wielką determinacją niszczyli wszystko co miało jakikolwiek związek ze zbrojeniami. Niestety wiązało to się ze stratami wśród ludności cywilnej. Jak już wspomniałam były w radio informacje o tym, oczywiście zaszyfrowane, ale czy o tym wiedzieli tylko wybrani, czy nie zdążono, albo nie chciano informować innych to tego nie wiem.

Pamiętam także wielką ilość samolotów na niebie, gdy  rodził się mój brat Bernard. Ojciec wziął mnie na rower i jechał do ciotki, jakieś 4 km., aby do rodzącej mamy przywieźć położną. Na dworze było ciemno, ale ulice były rozświetlone i pamiętam, że mnóstwo samolotów było w górze. Chyba szykowało się jakieś bombardowanie. Zanim mój ojciec odnalazł położną i dostarczył ją do naszego domu, na to osiedle gdzie mieszkaliśmy, tu już Bernard przyszedł na świat, gdyż odebrała go sąsiadka, właścicielka tego domu w którym mieszkaliśmy. Takie obrazy wyryły się w mojej pamięci i bardzo często mam je przed oczami.

Po bombardowaniu. Które przeżyliśmy, a które kosztowało życie wielu naszych francuskich przyjaciół, nasze mieszkanie było całkowicie zniszczone, Podobnie jak mieszkania w całej dzielnicy. Nasz cały majątek, który nam pozostał, to mieliśmy na sobie, a więc ubrania. Nie zostało nic z naszego dorobku, a po to przecież do Francji przyjechali moi rodzice. W tym całym nieszczęściu ludzie zaczęli sobie pomagać. Ci, którzy nie ucierpieli w czasie nalotów, pomagali tym, którzy stracili wszystko. Moja rodzina otrzymała pomoc od takiej Polki, której nazwiska już nie pamiętam. To u niej zamieszkaliśmy w jednym pokoju, a właściwie  w takiej malutkiej klitce. No ale ona sama za wielkich wygód nie miała i byliśmy jej wdzięczni za ten malutki pokoik. W tym pokoiku mieszkaliśmy przez jakiś czas, a nasze domy zaczęły być odbudowywane.  Jak już wspominałam, na tej naszej dzielnicy mieszkało bardzo dużo Polaków. Tam byli praktycznie wszyscy nasi rodacy, którzy w tych okolicach zamieszkali po przyjeździe do Francji, stąd może taka solidarność, aby pomóc swoim rodakom w nieszczęściu.

W tym momencie mojej opowieści  muszę wspomnieć o tym księdzu Martinie, którego wspomniałam wcześniej, a który duszpasterzował w tej kaplicy obok szkoły do której chodziłam. Otóż okazał się on dla nas prawdziwym aniołem i opiekunem.  Jak już wspomniałam, po tym bombardowaniu, to praktycznie nie mieliśmy   nic. Jak to się mówi nie mieliśmy grosza przy duszy.  Ks. Martin bardzo zaangażował się w pomoc dla wszystkich poszkodowanych. Organizował dla nas zbiórki żywności i ubrań. Dla wielu z nas zorganizował wakacje. Na kilka tygodni rozjechaliśmy się do różnych miejscowości. Ja spędziłam wakacje u takich zakonnic, a brat u zakonników. Były to radosne chwile. Bardzo miło je wspominamy. Ksiądz Martin organizował pomoc dla nas  wśród zamożnych Francuzów i starał się, aby każdy z nas coś dostał. Oprócz takich rzeczy codziennego użytku, jak ubrania, czy jedzenie, dostaliśmy dla małego Bernarda taką kołyskę. Ona była tak duża, że nawet ja dziesięcioletnia dziewczyna wchodziłam do Bernarda i razem z nim się kołysałam. Bardzo dużo nam ten ksiądz pomógł, noszę go do tej pory we wdzięcznej pamięci. Wydawało się, że znał wszystkich, wszędzie go było pełno, wiedział co komu potrzeba i to organizował. Muszę powiedzieć, że to był dusza człowiek, ktoś kto pomógł nam przeżyć trudne i ciężkie chwile. Jak on to robił, że nikt nie został bez pomocy i jak docierał do tych, którzy tej pomocy mogli udzielić, to już pozostanie jego tajemnicą. Wspaniały człowiek i kapłan. Pamiętam go do dnia dzisiejszego.

Przyszedł czas zakończenia wojny. Do Francji wrócił do Gaule, przejął władzę w wyzwolonym od Niemców kraju  i wtedy okazało się, że Patain to zdrajca i kolaborant, chociaż jak już wspomniałam, wcześniej kazano go nam traktować jak bohatera. Rozpoczął się kolejny etap naszego życia, taki już powojenny. Tata dalej pracował na kopalni, wielu sąsiadów też, ale coraz częściej u wielu sąsiadów można było w rozmowach usłyszeć jakieś tęsknoty za krajem, niektórzy zaczęli wspominać o powrocie. Wielu z nas było ciekawych, jak Polska wygląda po wojnie.

Do wielu miejscowości, w których mieszkali wtedy Polacy, przyjeżdżali  tzw. agitatorzy z Polski i namawiali Polaków, aby wracali do ojczyzny. Mówili, że Polska jest zniszczona, że każde ręce się liczą i trzeba odbudowywać kraj. Mówili, że zmieniała się władza, że teraz będzie sprawiedliwe i uczciwie. Opowiadali o nowych terenach, które wróciły do ojczyzny po wielu latach, że są tam kopalnie i potrzeba fachowców, którzy będą uczyli przybyłych tam Polaków, fachu górniczego Mój tata w pewnym momencie zdecydował o powrocie do Polski. Był bardzo zdeterminowany, aby wrócić i pomóc w odbudowie zniszczonego kraju. Mama na to nie bardzo miała ochotę, uważała że tu już trochę czasu mieszkaliśmy, tu jest nasz nowy dom i nie ma co zaczynać życia od nowa, ale w końcu zdecydowane stanowisko ojca przeważyło i rodzice zdecydowali o powrocie do Polski. Oczywiście, takich rodzin, które zdecydowały o powrocie było znacznie więcej.  Rozpoczęły się więc przygotowania do powrotu do ojczyzny, pakowanie swojego, niezbyt wielkiego dobytku i czekanie na termin i hasło do wyjazdu. W końcu przyszedł ten dzień i poinformowano nas kiedy mamy zjawić się na dworcu kolejowym, z którego pociąg zawiezie nas do Polski.

1 październik 1946 rok to dzień naszego wyjazdu  do Polski, do ojczyzny. Na peronie, przy którym stał długi pociąg towarowy, przygotowany do podróży, kręcili się kolejarze, oraz przyszli pasażerowie.   Na peronie było także sporo odprowadzających, którzy żegnali się ze swoimi rodzinami i pomagali im się pakować. Każdej rodzinie wyznaczano wagon, do którego mieli się zapakować i którym mieli wrócić do Polski, Ja gdy weszłam do tego „naszego” wagonu, to miałam za zadanie pilnowanie młodszego rodzeństwa. Kołysałam więc małego brata Henia, oraz pilnowałam dwuletniego Bernarda. Brat Bruno kręcił się tu i tam, pomagając rodzicom w załadunku naszych bagaży. Jak już wspomniałam, my tych bagaży nie mieliśmy za dużo, bo rodzice nie zdołali się dorobić, a to co mieliśmy to spłonęło w tym bombardowaniu, które przeżyliśmy. Jednak okazało się, że niektórzy rodacy, tego dobytku mieli sporo i im pakowanie zajmowało dużo czasu. Wtedy zorientowałam się, że nie wszyscy tego bombardowania doświadczyli. Ci, którzy mieli sporo dobytku, to  pewnie byli ci, którzy mieszkali gdzie indziej niż my i to straszne bombardowanie ich nie dosięgło. Oni rzeczywiście wyglądali na ludzi dorobionych. A mi się przypominało, jak w domu siedziałam z rodzeństwem i babcia wpadła, każąc nam uciekać. Byliśmy sami, bo tata był w pracy, a mama pojechała w góry dokupić trochę żywności, bo na kartki niewiele można było dostać. Papierosów nie brakowało, ale nimi dzieci się nie nakarmiło. Wtedy, wraz z dwunastoma rodzinami, na polecenie babci uciekaliśmy w góry i z daleka widzieliśmy, jak nasz dobytek popada w ruinę. Śmiało mogę więc powiedzieć, że były dwie kategorie powracających do ojczyzny. Tacy jak my, którzy mieli niewiele i tacy, którzy się dorobili i bombardowania nie przeżyli,

Przed wyruszeniem w podróż do ojczyzny pamiętam pożegnania. Mama płakała, bo jak wspomniałam, nie chciała jechać w nieznane. Na peronie została i machała na pożegnanie jej mama, czyli moja babcia, siostra z rodziną, siostra męża z rodziną i wielu znajomych.

Tak rozpoczęła się nasza kolejna podróż w nieznane. Trwała ona 10 dni, co dzisiaj wydaje się czymś dziwnym i dla mnie, ale chyba i dla  wszystkich powracających była bardzo uciążliwa. Były to wagony towarowe, a więc nieogrzewane. Z tego co pamiętam, przez dziesięć dni padał deszcz. Było tak zimno i mokro, że siedzieliśmy skuleni pod pierzynami, ale to niewiele pomagało, bo cały czas byliśmy zmarznięci i przemoczeni. Ta podróż do Polski nie była wcale rozkoszą. Mama była bardzo zdenerwowana i najbardziej troszczyła się o czteromiesięcznego Henia. Dla nas podróż była strasznie uciążliwa, a co dopiero dla niego. Cały czas kaszlał i smarkał. Oczywiście, że co jakiś czas pociąg się zatrzymywał i wtedy można było trochę rozprostować nogi. Oczywiście nikt nas nie ograniczał w takich ludzkich sprawach, jak jedzenie czy toaleta, ale w mojej pamięci, ta podróż wyryła się jako trudna i męcząca. Dla rodziców też, bo ciągle ktoś coś chciał, ktoś płakał, szczególnie Heniu i ciągle wszystkiego brakowało.  Po dziesięciu dniach dojechaliśmy, jak oznajmił nam jeden kolejarz  do Polski.

 

 

 

 

Wozili nas w Polsce po różnych stacjach. W końcu przywieźli nas do Nowej Rudy. Pamiętam wielkie szyby i chodzących wszędzie górników. Nie wiem jak to się stało, ale w mojej pamięci utkwił się widok kopalni.  Poinformowano nas,  że tu będziemy rozlokowani. Po wyjściu z pociągu mam taki widok przed oczami, mama z najmłodszym synem na ręku, a ja z drugim bratem, trzymając go  za rączkę szliśmy przed siebie.  Pamiętam, że  mama dała nam torbę i kazała nam jej pilnować. Jak mama kazała, to nie było dyskusji. Trochę mnie ciekawiło co tam w niej było. Po jakimś czasie okazało się, że są tam mokre i śmierdzące pieluchy. Mama trochę tych pieluch wzięła ze sobą. Wiadomo, jakie to były czasy, że nie były to pieluchy jednorazowe, ale wielokrotnego użytku. Po każdym zabrudzeniu trzeba je było prać.  Ponieważ podróżowaliśmy dziesięć dni i z higieną było różnie, nie zawsze można było je wyprać, mama wkładała je do  jednej torby licząc na to, że   jak dojedziemy do miejsca naszego przeznaczenia  to się wypierze i wysuszy.  Kolejnym obrazkiem, który utkwił mi w tej nowej rzeczywistości jest scena na noworudzkiej kopalni. Wtedy jeszcze chyba nie wiedzieliśmy, że jest to Nowa Ruda, bo napisy wszędzie były niemieckie.

Z tej podróży, którą pamiętam, przypominają mi się jeszcze takie sceny. Otóż jak wcześniej wspomniałam, gdy pociąg się zatrzymywał, to nie mieliśmy żadnych problemów, żeby wysiąść i pooddychać świeżym powietrzem, ale na każdej stacji, na której się zatrzymywaliśmy, przybiegały do nas dzieci niemieckie i prosiły o chleb. Tych dzieci było bardzo dużo i widać było, że były bardzo głodne. Ten widok sprawiał takie smutne wrażenie. Wtedy to nasz ojciec stracił dobry humor. Siedział i rozmyślał o tym, czy dobrze postąpił, wybierając się w taką podróż, podróż w nieznane, zabierając ze sobą czwórkę dzieci. Pamiętam, że początek podróży był bardzo radosny. Słychać było w wielu wagonach radosny śpiew i grę na akordeonie, a potem było coraz ciszej i ciszej i atmosfera stawała się taka trochę przygnębiająca. Wszyscy zadawali sobie pytanie kiedy dojedziemy do celu i jak ten cel będzie wyglądał. Jak będzie wyglądało nasze nowe życie.

Gdy już dojechaliśmy do celu naszej podróży, o czym wspominałam wcześniej, mama zauważyła, że z komina w jednym kopalnianym baraku uchodzi dym. Niewiele się zastanawiając wzięła Henia, najmłodsze dziecko na ręce, Bernarda za rękę, a mnie i Brunonowi kazała wziąć torbę z tymi  nieszczęsnymi pieluchami i skierowaliśmy się do tego baraku. Jak mama otworzyła drzwi to powiedziała przebywającym tam górnikom – dzień dobry. Oni zareagowali bardzo spontanicznie.

 

Robotnicy, którzy byli w tym baraku natychmiast rzucili się do pomocy, co było dla nas takim trochę zaskoczeniem. Zaopiekowali się nami, małymi dziećmi, tzn. odebrali nas spod opieki mamy i poczęstowali nas swoimi świeżymi kanapkami. Jak one wtedy smakowały. Mama, pamiętam to jak dzisiaj, rozłożyła te śmierdzące pieluchy na takim dużym, kaflowym i gorącym piecu i je suszyła. Zapach wtedy był nie specjalnie miły. Pamiętam z tego baraku dwie rzeczy. Pierwszą,  że było tam bardzo ciepło i drugą to herbatę, którą ci robotnicy nas poczęstowali. Po krótkim odpoczynku i po zjedzeniu kanapek, którymi nas poczęstowali robotnicy, zaczęliśmy oczekiwać na transport, na samochód, który miał nas zawieźć na miejsce naszego nowego zamieszkania. Dowiedzieliśmy się, że pojedziemy do Domowic, bo tak został nazwany przez nowe władze Hausdorf, czyli Jugów. Po jakimś czasie przyjechały samochody ciężarowe i zaczęło się pakowanie w kolejną podróż, do miejsca naszego przeznaczenia. Zapakowaliśmy się na te samochody i wyruszyliśmy. Po krótkiej podróży dojechaliśmy, jak nas poinformowano, do Domowic, czyli naszego nowego domu.  Po dojechaniu do tych Domowic, rozpoczęło się przyznawanie repatriantom mieszkań. Pamiętam, że było już bardzo późno, właściwie była to już noc, dlatego rodzice zgodzili się na mieszkanie przy dzisiejszej ulicy Grzybowskiej nr 2 (była tam piekarnia). Było to dziwne mieszkanie bo  kuchnia i pokój na pierwszym piętrze, a drugi pokój na drugim piętrze. ----------

W mieszkaniu nam przydzielonym było bardzo zimno. Był to przecież listopad. Mój ojciec, który pochodził z Pomorza, dosyć płynnie mówił i bez problemu pisał po niemiecku. Od razu po rozpakowaniu się poszedł do mieszkających tam Niemców i zaczął z nimi rozmawiać. Po dosyć krótkiej chwili jedna z niemieckich mieszkanek przyniosła nam trochę drewna i węgla. Tata napalił w piecu i zaraz zrobiło się ciepło i bardzo przyjemnie. Mama przygotowała coś na kolację i zaczęliśmy spożywać nasz pierwszy posiłek w nowym domu. Za chwilkę ktoś zapukał do drzwi, wszedł do mieszkania i się przedstawił. Był to, pamiętam dobrze, pan Okrzesa. Przywitał się z rodzicami i powiedział, że przyjechali całą rodziną ze wschodu, że mieszka po sąsiedzku i ma krowy. Zauważył, że przyjechali nowi repatrianci z dziećmi i dlatego przyniósł dla tych dzieci bańkę mleka. Dopóki mieszkaliśmy blisko siebie, to mama regularnie chodziła do państwa Okrzesów po mleko. Bardzo się wtedy zaprzyjaźniliśmy. Moja mama miała wtedy 31 lat i jej droga życiowa zatoczyła koło. Urodziła się w Westfalii w 1915 roku, potem wróciła ze swoją mamą i rodzeństwem do Polski, skąd pojechała do Francji za chlebem i teraz na nowo wróciła do Polski. ---

Nasze osiedlanie się w Jugowie, czy wtedy jeszcze w Domowicach było takie, jakby to powiedzieć, cały czas w ruchu. Każdy szukał najlepszych warunków do życia. Na Grzybowskiej więc pomieszkaliśmy trochę i potem przeprowadziliśmy się na ulicę Główną 44, potem pod 45 i w końcu pod numer 56, czyli na ten dom pokopalniany. To mieszkanie wspominam bardzo miło, bo było, tak mi się teraz wydaje, duże i piękne. Następnie znowu zamieszkałam na ulicy Grzybowskiej.

Chciałam tu jeszcze wspomnieć mojego ojca, który jak wcześniej wspomniałam, pochodził z Pomorza. Cały czas, gdy pracował we Francji, przysyłał jakieś tam pieniądze na rodzinną gospodarkę, czyli domowiznę licząc, że może tam kiedyś z rodziną zamieszka. Gdy przyjechaliśmy do Polski i zamieszkaliśmy w Jugowie, tata pojechał zobaczyć, jak wygląda jego rodzinny dom. Po powrocie z tego rekonesansu był załamany tym co zobaczył. W czasie wojny. Jego rodzinny dom był dwa razy spalony i odbudowywany, ale wyglądało to wszystko mizernie. Tata machnął ręką i powiedział, że tam wracać nie będzie i zostajemy tutaj.

Życie zaczynało się jakoś kręcić. Powoli przyzwyczajaliśmy się do nowego dla nas świata. Ja zaczęłam chodzić do szkoły, tata pracował na kopalni, mama zajmowała się domem, rodzeństwo też pobierało nauki. W Jugowie urodził się mój piąty brat Edziu, który niestety dosyć szybko zmarł.

W 1953 roku wyszłam za mąż. Ślub, jak to w tamtych czasach był najpierw w Urzędzie Stanu Cywilnego, a potem w kościele parafialnym. Mój mąż przyjechał na tereny zachodnie  spod Wieliczki, zachęcony przez swojego brata, który był sztygarem w kopalni, obietnicą lepszego życia. Swojego przyszłego męża poznałam na kopalni, pracując w dziale zatrudnienia. Z mężem doczekaliśmy się czwórki dzieci.

Tak wyglądają moje „tułacze losy”. Oczywiście w bardzo dużej części tej opowieści widziane oczami dziecka. Chociaż wszyscy mówią, że bardzo dużo pamiętam i swoje niektóre wspomnienia zaczęłam nawet spisywać, żeby coś po mnie pozostało.

Na zakończenie chciałam powiedzieć i to, że nasze życie we Francji, potem w Polsce wcale tak kolorowo nie wyglądało. Oczywiście nie może się ono równać, z tym co tu było opisywane przez państwa Długoszów, bo tam to była katorga, ale  tak sobie myślę, że wiele spraw z naszego francuskiego życia, a potem  z podróży do Polski i życia tutejszego było przekłamanych, dlatego zdecydowałam się opowiedzieć o tym jak to nasze życie wyglądało i jak je pamiętam. Starałam się to opisać w miarę uczciwie, bez żadnego zakłamywania, wybielania, czy też pomnażania cierpień.

 



                   

stat4u