Dodano: 2020-03-05, Anna Długosz

Jabłonówkę Polską, moją rodzinną wieś pamiętam dobrze. Dla mnie była to największa i najpiękniejsza miejscowość na świecie. Dzisiaj pewnie zwana byłaby kolonią, bo miała jakieś 20 może 25 numerów, ale we wszystkich rodzinach było sporo dzieci i dlatego wydawało się, że mieszkają w niej tłumy ludzi. Obok była Jabłonówka Ruska, potem Madziarnia. Można więc powiedzieć, że składała się ta miejscowość z kilku takich siedzisk czy też osad. W naszej mieszkali sami Polacy. W naszym domu, który wybudowali rodzice Zofia i Franciszek Grzesik mieszkało 7 osób, rodzice i pięcioro dzieci. Dom składał się z izby i sieni, a w jednym pomieszczeniu był sklep, który był własnością mojego ojca. Był to tzw. sklep rolniczy, ale można w  nim było kupić wszystko. Przy domu był niewielki ogródek, o który dbała mama. Mieliśmy także dwie krowy. Do naszej gospodarki należało także trochę ziemi, jakieś trzy morgi. Ze względu na zaradność ojca, który zajmował się sklepem i posiadaniu dwóch krów, które zawsze zwane były żywicielkami, można powiedzieć, że biedy nie cierpieliśmy, chociaż przecież nie przelewało się, podobnie jak i u innych rodzin. Na utrzymanie licznej rodziny trzeba było ciężko pracować, chociaż pola mieliśmy przecież niewiele. W Jabłonówce chodziliśmy do trzyklasowej szkoły i tam pobieraliśmy pierwsze nauki. Uczyliśmy się czytać, pisać i rachować, a więc to co należało do szkoły powszechnej.  Natomiast na nauki w wyższych klasach musieliśmy chodzić cztery kilometry do Buska. To już była szkoła, która wyglądała zdecydowanie poważniej niż ta w Jabłonówce. Uczęszczało do niej sporo dzieci i uczyło kilkunastu nauczycieli.  W Busku był też nasz kościół parafialny, w którym przystąpiłam do I Komunii św. Busk to taka nasza dzisiejsza gmina, natomiast miastem wojewódzkim był Tarnopol. Do Lwowa mieliśmy jakieś 70 kilometrów. Życie nasze upływało w sielskiej atmosferze, tak ja to pamiętam, no ale dzieciństwo większości z nas kojarzy się na ogół z rzeczami pięknymi. Jakoś nie pamięta się tego co mogło być złe. Chociaż, jak już zaznaczyłam, rodzice musieli się natrudzić, aby taką gromadę wyżywić i ubrać, tym bardziej, że zarabiał tylko ojciec. Nasze miejscowości były trochę na uboczu, tak że nie odczuliśmy tego, że wybuchała II wojna światowa, aż do 10 lutego 1940 roku.

Ten dzień zmienił całkowicie nasze życie. Trwała już II wojna światowa, ale jak już wspomniałam nie odczuwaliśmy tego wydarzenia. Nie było telewizji, nie mieliśmy radia, a więc co się dzieje na świecie to za bardzo nie wiedzieliśmy. Owszem mówiono, że Niemcy napadły na Polskę, ale co to znaczy, to o tym szczególnie my dzieci, nie miały wielkiego pojęcia. Starsi oczywiście zdawali sobie z tego sprawę, że wojna to śmierć i zniszczenie, ale my dzieci żyliśmy swoim życiem. Wczesnym rankiem 10 lutego, a więc pół roku po wybuchu wojny, wjechały do Jabłonówki furmanki i sanie na których byli sowieccy żołnierze. Zapamiętałam, że każdy z nich miał karabin. Weszli do naszego domu i bez żadnego tłumaczenia, ani wyjaśniania kazali się szykować do drogi. Potem się okazało, że nie byliśmy jedyną rodziną, do której sowieci przyszli.  Nie mówili gdzie ani po co, tylko poganiali i krzyczeli. Kiedy mama pytała gdzie mamy iść, odpowiadali tam, gdzie „wam budiet haraszo”. Nie pozwalali nic ze sobą zabrać, tylko to co każdy miał na sobie. Żadnych dodatkowych okryć, żadnego jedzenia, wszystko dostaniecie, mówili. Wszyscy byli totalnie zdezorientowani. Co się dzieje, co takiego się stało. O co chodzi. To musi być jakaś pomyłka, przecież nikt nic złego nie zrobił. Dzieci płakały, rodzice byli całkowicie zdezorientowani. O co chodzi? Tego nikt nie wiedział. Pamiętam, że była to z całą pewnością sobota, bo tata wcześnie rano włożył chleb do piekarnika. Chleb piekło się wtedy w sobotę i musiał wystarczyć na cały tydzień. Jego smak pamiętam do tej pory. Ile to razy z koleżankami wspominaliśmy ten zapach unoszący się z pieca chlebowego i ten smak pierwszych kęsów świeżego chleba. Oczywiście, zanim go mama pokroiła, najpierw nożem robiła na nim znak krzyża, prosząc Boga o błogosławieństwo i o to, żeby tego chleba nikomu nie zabrakło. Ten chleb był świętością, nie można było zmarnować żadnego kęsa, a gdy upadł trzeba go było z ziemi podnieść i ucałować. Nie było mowy, żeby go wyrzucić do śmietnika. To był wielki grzech i za to mogła spotkać każdego z nas sroga kara.   Potem już nigdy w życiu tak pysznego chleba nie jadłam. Gdy przyszli sołdaty, to mogła być godzina 5 lub 6, oczywiście rano. Chleb już dochodził w piecu i był prawie upieczony. Mama chciała go wyciągnąć z pieca, żeby było co jeść w drodze, tam gdzie miało być haraszo. Nie pozwolili na to. Tylko poganiali i krzyczeli, że już czas, że trzeba się śpieszyć. Potem, gdy rozmawialiśmy z innymi, których spotkał taki sam los, to okazało się, że w wielu rodzinach było podobnie. Oni też piekli chleb i nie mogli go ze sobą wziąć. No cóż, według sołdatów po co nam chleb, jak będzie nam haraszo w kraju mlekiem i miodem płynącym. Mamie udało się wziąć jedną małą pierzynkę dla brata Kazika. Miał on wtedy pięć lat i pewnie tylko dlatego się na to zgodzili. Całą rodzinę zapakowali na sanie i ruszyliśmy nie mając pojęcia, gdzie nas wiozą. Po jakimś czasie, nie pamiętam ile to mogło trwać zajechaliśmy na stację kolejową w miejscowości Krasne. Od razu pakowali nas do bydlęcych wagonów, w których po obu stronach stały wąskie drewniane prycze, a na środku był postawiony piecyk. Trzeba pamiętać, że była to bardzo ostra zima, a my za bardzo nie mieliśmy się czym przykryć, bo nie pozwolili nam ze sobą niczego wziąć.

Czy na stacji byli inni ludzie tego nie pamiętam, a to dlatego że gdy sanie, albo wóz podjeżdżał pod wagon, to od razu kazali do niego wchodzić. Gdy wagon był już zapełniony to drzwi się zatrzasnęły. Nie bardzo wiedziałam co się działo na zewnątrz, bo strach i niepewność co będzie dalej zaburzały myślenie o teraźniejszości. Zresztą wagon był zamknięty, tak że my dzieci nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje. Starsi patrzyli przez szpary wagonu, ale tam słychać było tylko krzyk i jakieś rozkazy wydawane w języku rosyjskim.  Po jakimś czasie, to pamiętam dokładnie, lokomotywa wydała ze siebie przeraźliwy dźwięk i bardzo ostro ruszyła do przodu, tak że niektórzy się powywracali. Ten dźwięk, a właściwie ryk pamiętam do dnia dzisiejszego. Cały czas słyszę go i wydaje mi się, że wracam na stację z której rozpoczęła się nasza poniewierka.

         Gdy rozpoczęła się nasza katorga miałam dziesięć lat, ale to co przeżyłam w czasie tej „podróży”, utkwiło w mej pamięci i przypomina mi się do dnia dzisiejszego. Podróż była niezwykle uciążliwa. W wagonie było nas bardzo dużo, teraz nie jestem w stanie powiedzieć ilu, ale pamiętam  że nie wszyscy mieścili się na pryczach. Była to zima, a my nie mieliśmy się czym przykryć, ponieważ nic nam nie pozwolono ze sobą zabrać. Jak bardzo musieli cierpieć nasi rodzice, którzy nie mogli ogrzać swoich płaczących dzieci. Owszem był na środku wagonu mały piecyk, ale węgla na niedługo starczało. W wagonie był ciągły półmrok, ponieważ enkawudziści pozabijali okna deskami tak, aby nikomu nie przyszedł pomysł na ucieczkę, a trzeba przyznać, że niektórzy o tym myśleli. Kiedy pociąg się zatrzymywał nie wolno nam było z wagonu wychodzić. Zresztą miejsce postoju było otoczone przez sowieckich sołdatów. W tym czasie otwierano drzwi, dawano nam trochę węgla i kipiatok. Było to jakaś lura, wg mnie zwykła gorąca lub ciepła woda i trochę suchego chleba, którym się dzieliliśmy. Taki chleb trzeba było czasami moczyć w tej wodzie, ponieważ był twardy i niestrawny. Gdy drzwi się otwierały, to w wagonie robiło się jaśniej i widzieliśmy niebo. Wydaje się to dziwne, ale wtedy z tego widoku bardzo się cieszyliśmy. Wreszcie można było zobaczyć kawałek świata. Po jakimś czasie, przy którymś już postoju starsi chłopcy tacy jak Janek Pienkosz, Staszek Huroczy i inni próbowali, korzystając z nieuwagi pilnujących wyjść na zewnątrz i pobyć trochę na świeżym powietrzu. Chłopcy, którzy łamali rozkaz niewychodzenia z wagonu byli młodzi i sprawni, tak że wyskoczenie z wagonu i wejście do niego na powrót nie robiło im wielkiej trudności. Raz, w czasie takiego postoju próbowali pod wagonem przejść na drugą stronę, marząc o ucieczce. Oczywiście tam też byli enkawudziści. Zrobili taki hałas i zaczęli grozić bronią, tak że myśleliśmy, że ich pozabijają. Upiekło się im jednak i wrócili do wagonu, mocno wystraszeni i więcej chyba tego nie próbowali.

Warunki higieniczne były w opłakanym stanie, a właściwie trudno mówić o jakichkolwiek warunkach higienicznych. Do załatwiania potrzeb fizjologicznych służyła dziura w podłodze. Jeżeli ktoś szedł się załatwić, to inny trzymał jakieś szmaty i próbował go zasłonić, żeby choć trochę dać mu intymności. Czasami do takiej dziury była kolejka, wiadomo natura dawała co jakiś czas o sobie znać. Niektórzy mieli jakieś problemy żołądkowe i wtedy przeżywali prawdziwą katorgę, bo właściwie cały czas stali przy dziurze, a inni przeżywający podobne problemy ich jeszcze poganiali, bo sami nie mogli sobie ze swoimi kłopotami poradzić.  Najgorzej to było z dziećmi, bo one nie rozumiały co to znaczy poczekać i gdy chciały siusiu, to bardzo głośno się tego domagały i czasami chodzili do tej dziury raz za razem.

-Gdy ktoś zachorował w to był duży problem i często ludzie się do tego nie przyznawali, bo sowieci takiego chorego brali, gdy pociąg się zatrzymywał i wywozili nie wiadomo gdzie. Mówili że do wracza, czyli lekarza. Pociąg ruszał dalej i takiego chorego nikt więcej już nie widział. Nikt nie wiedział, co się z takim chorym potem działo. Przeczucia mieliśmy jak najgorsze, bo do sowietów nie mieliśmy zaufania i wiedzieliśmy, że życie innych dla nich nic nie znaczy. Tak było z naszą kuzynką Janką. Została zabrana z wagonu i nie wiedzieliśmy czy przeżyła wojnę, czy też nie. Dopiero, gdy już byliśmy w Jugowie, zaczęliśmy jej szukać przez Czerwony Krzyż. Po pewnym czasie udało ją się odnaleźć  się, a to  dzięki naszemu kuzynowi, który był w zakonie i kiedyś przypadkowo z nią rozmawiał na jakiejś parafii. Bardzo się zaangażował w to, aby nas ze sobą na nowo odnaleźć i byśmy mogli się spotkać. Bardzo pomagał jej w odnalezieniu rodziny, także kanałami kościelnymi i oczywiście przez Czerwony Krzyż. Po jakimś czasie  przyjechała do Jugowa nas odwiedzić. Ona też nie wiedziała co się z nami stało, czy przeżyliśmy katorgę, czy zostaliśmy na wschodzie, jakie były nasze losy.  Radości ze spotkania i opowiadań o swoich losach było wtedy co niemiara.

Do choroby w czasie naszej podróży w nieznane nikt więc nie chciał się przyznawać, bo to oznaczało w praktyce pożegnanie z transportem i z rodziną, bez nadziei, że kiedyś się jeszcze swoich bliskich zobaczy. Jedna z naszych znajomych w czasie podróży wybiła sobie oko. Oko wypłynęło, ona tamowała krew jakimiś łachmanami i do tego się nie przyznała tak, że w dalszym ciągu jechała z transportem.

Gdy zajechaliśmy już na stację naszego przeznaczenia, po kilkutygodniowej podróży, byliśmy niesamowicie umęczeni i bardzo często zrezygnowani tracąc nadzieję, że kiedykolwiek swój dom, za którym tak tęskniliśmy, jeszcze zobaczymy. Ta stacja  nazywała się chyba Muraszy, wszyscy których wypakowano z wagonów, a wtedy wydawało mi się, że są to nieprzebrane tłumy, musieli udać  się do tak zwanej „weszobojki”. Było to pomieszczenie to zabijania wszy, gnid i pcheł. Wszyscy się musieli rozebrać do naga i swoje łachmany, w których podróżowaliśmy od początku naszej katorgi oddać do specjalnego pomieszczenia, w którym te wszy wybijano, jakąś gorącą parą, czy czymś takim. Potem każdy z nas szukał swoich ubrań, żeby się na nowo przyodziać. Oczywiście w takim natłoku ludzi i wymieszanych ubrań, ciężko było znaleźć swoje ciuchy. Ubrania, chociaż właściwie były to już łachmany, po wielotygodniowej podróży, w opłakanych warunkach, może były i odwszone, ale wszelkie robactwo było na nas, we włosach, w miejscach intymnych, między palcami u nóg, tak że bardzo szybko na nowo byliśmy cali zapchleni i zawszeni, ale tym się już nikt nie przejmował. Po tych wszystkich „ceremoniach” do których podchodziliśmy dosyć obojętnie, bo byliśmy potwornie zmęczeni i trochę otumanieni rozpoczęła się dalsza część naszej poniewierki. Pamiętam krzyki i poganiania, oraz wyzwiska sowietów. Dla nich nie byliśmy ludźmi, tylko jakimiś, nie wiem jak to nazwać, wrogami, zwierzętami, na pewno nie ludźmi. Tym kolejnym etapem były rozwózki do miejsca, gdzie mieliśmy przebywać i gdzie miało nam być haraszo.  Sowieci mówili nam, że pojedziemy do ”‘Posiołków” i tam zamieszkamy.  Z tego co pamiętam znajdowały się one w Rostowskiej Obłasti w Kirowskim Rejonie. Były to na odludziu takie jakby hutory, osiedla, nie wiem jak to nazwać, w których stały drewniane baraki. Widać było na pierwszy rzut oka, że te baraki były zrobione bardzo niechlujnie. Ponieważ między belkami były bardzo duże szpary, przez które mógł dostać się do środka rzęsisty mróz, dlatego były bardzo niechlujnie  uszczelnione mchem. Myśmy zostali przydzieleni do trzeciego Posiołku, w którym było chyba dziesięć takich baraków. Tych Posiołków było  kilka i oznaczano numerami; pierwszy, szósty, siódmy, oddalonych od siebie o ładny kawałek drogi.  Po długiej wędrówce w czasie srogiej zimy, gdy niektórzy ciągle się potykali i upadali z wycieńczenia, a sowieci ciągle poganiali i szturchali nas kolbami karabinów, abyśmy żwawo szli, doszliśmy na miejsce przeznaczenia i wprowadzono nas do takiego baraku, który przez najbliższe lata miał być naszym domem i w którym miało być nam haraszo. Pierwszy widok jaki nam się rzucił w oczy to chodzące  na ścianach  karaluchy i pluskwy. Widok był bardzo przygnębiający, ale cóż było robić, trzeba się było w takim baraku rozgościć. Na bokach tej izby były  prycze, na środku kaflowy piec i do takiej izby wprowadzono cztery rodziny, a więc  ponad dwadzieścia osób. Oczywiście te prycze także były zawszone i zakaraluszone. W takim Posiołku była też  taka wiata, w której znajdowały się  metalowe pojemniki, a w nich była przygotowana  jakaś zalewajka i tym nas karmiono. Oni  nazywali to bałandą. Dopóki nie poszli ludzie do roboty, to tą bałandą nas karmiono. Trwało to krótko, bo bardzo szybko zagoniono wszystkich sprawnych do ciężkiej pracy. Ojciec został skierowany do takiego prymitywnego tartaku, gdzie taką dużą piłą, wraz z innym skazańcem ciął deski. Taką robotę można czasami zobaczyć na starych filmach. Bracia Staszek, Józef i Władek poszli do lasu. Staszek potem pracował na rzece Łuzie i tam robili tratwy, który służyły do spławiania drewna. Mama nie pracowała, bo zajmowała się najmłodszymi dziećmi, mną i Kazikiem. Ci którzy nie pracowali dostawali 20 dekagramów chleba, a starsi, którzy pracowali w lesie 60 dekagramów i trochę takiej śruty. W naszym domu czymś takim karmiono świnie, a tutaj służyło za luksusowe jedzenie dla ludzi.   W pewnym momencie chciałam nawet iść do lasu, żeby gałęzie nosić, bo myślałam, że dostanę trochę więcej chleba, ale bracia mi nie pozwolili. Ci którzy pracowali dostawali z przydziału kufajki, walonki, to co było przydatne do pracy w tajdze, bo tam wszędzie na Syberii  były ogromne lasy. Każdy zdawał sobie sprawę z tego, że o odzież musi dbać, bo w razie zniszczenia drugiej mógł nie dostać, a przy takich mrozach groziło to poważnymi konsekwencjami. Ci, którzy nie pracowali, a więc mama, ja i brat nie dostaliśmy do ubrania nic. Wiadomo nie pracujesz, nie ma z ciebie pożytku. Ubieraliśmy się tylko w te ciuchy, które przywieźliśmy ze sobą, a które po jakimś czasie wyglądały bardzo mizernie i często wyglądaliśmy jak łachmaniarze. Gdy dzieci, taki jak my podrosły, to dostawaliśmy zużyte ubrania od starszych, a swoje oddawaliśmy młodszym. W taki sposób sobie radziliśmy, a rodzice dokonywali cudów, aby załatać dziury i pozbyć się wszy i pluskiew z naszych ubrać, chociaż to na niewiele się zdało, bo były one obecne na każdym kroku i jak już wspomniałam, łaziły także Kościanach, były w siennikach, właściwie wszędzie. Trzeba przyznać, że do tego robactwa przyzwyczajaliśmy się, no bo co było robić.  Jako małym dzieciom, niezdolnym jeszcze do pracy,  kazali  chodzić do szkoły. W naszym trzecim Posiołku była taka niby szkoła i taka jakby lecznica, którą sowieci nazywali szpitalem.  W tej szkole, do której chodziliśmy były   trzy klasy i uczono nas czytać i pisać. Tam wszyscy uczniowie bardzo szybko dostali  świerzbu, ale tym za bardzo nikt się nie przejmował. W szkole problemem dla nas był nie tylko świerzb, chociaż był bardzo dokuczliwy i wszystkie dzieci ciągle się drapały, ale także to czego nas próbowano  tam nauczyć. Oprócz pisania, czytania i nauki rosyjskiego, była tam jedna wielka indoktrynacja. Dzieci uczęszczające do szkoły były z rodzin katolickich, czasami z grekokatolickich. Byliśmy bardzo pobożni, ponieważ od dzieciństwa uczono nas religii, prawd wiary i modlitw. Chodzenie do kościoła w niedzielę i w święta było czymś oczywistym i nie podlegającym jakiejkolwiek dyskusji. Świata bez Pana Boga sobie nie wyobrażaliśmy a tu, w tej sowieckiej szkole uczono nas, że Pana Boga nie ma, że to przesądy, że to nabijanie kasy nierobom w sutannach, że noszenie medalika, albo krzyżyka na piersi to sprzeciwianie się słońcu świata, czyli Stalinowi. My nie wyobrażaliśmy sobie, że można w Pana Boga nie wierzyć i się nie modlić. Dlatego wielu z nas do takiej szkoły nie chciało chodzić i niektórzy próbowali chodzić na wagary. Wiązało to się z karami, dlatego rodzice, pomimo że nas rozumieli, tłumaczyli że do szkoły trzeba chodzić, bo nie ma innego wyjścia, ale w to co nauczyciele mówią, wierzyć nie musimy, bo najważniejsze jest, żeby być blisko Boga, bo nie ma innego ratunku dla nas, jak tylko On. Cóż było robić, chodziliśmy to tej szkoły, chociaż niechętnie i ze złością. Lekcje o Stalinie i chrześcijańskich zabobonach były dla nas katorgą. Gdy obrażano Matkę Boską i śmiano się z naszych świąt  takich jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc, to krew się w nas burzyła, ale często po takich zajęciach rodzice przytulali nas i opowiadali o świętych, o Matce Boskiej, o tym że widzi nas święty Mikołaj i jak będzie okazja to da nam prezent i wszystko wracało do normy. Przypominali nam, żeby nie sprzeciwiać się nauczycielce, bo to grozi konsekwencjami.    

Tak upływały kolejne dni, tygodnie i miesiące.   Życie płynęło bardzo monotonnie. Dnie wyglądały bardzo podobnie do siebie.   Rano mężczyźni wychodzili do pracy, dzieci szły do tzw. szkoły, niepracujące mamy próbowały coś przygotować do jedzenia, bo pod wieczór z ciężkiej pracy przyjdą mężczyźni. Do życia w tych nieludzkich warunkach powoli się przyzwyczajaliśmy, ale co jakiś czas można było w nocy usłyszeć jakieś tłumione szlochy, be pewnie ktoś wspominał dawne, szczęśliwe lata. Wiadomo, tęsknota nie dawała zapomnieć o tym co było jeszcze niedawno i co nam zabrano. Sama często, gdy położyłam się spać, to pod nosem sobie pochlipałam i z oczu leciały łzy. W oczach pojawiała się Jabłonówka, uśmiechnięci rodzice, zadbani bracia i pyszne jedzenie przygotowane przez mamę, oraz drobne prezenty, które od czasu do czasu dawał nam tatuś. Teraz wszyscy oni wyglądali jak jacyś nieszczęśnicy. Umęczeni ciężką pracą, niedożywieni i w brudnych łachmanach. Większość mężczyzn była nieogolona, bo z tą czynnością był problem. Jak już ktoś miał jakąś żyletkę to dbał o nią, żeby służyła jak najdłużej. Nawet do głodu się przyzwyczailiśmy. Jedna koleżanka miała kiedyś okazję najeść się do syta, bo przez przypadek była chyba u Rosjan, a tam było jakieś przyjęcie. Czy to jakieś wesele, czy imieniny to już nie pamiętam Potem opowiadała, że była przeszczęśliwa, że tam się znalazła. Wreszcie zobaczyła dużo jedzenie i pozwolono jej jeść do syta. Uradowana, że wreszcie się naje do woli zaczęła jeść ugotowane ziemniaki, ale po dwóch kartoflach była napełniona. Żołądek był tak zasuszony, że oczy jeść chciały, ale przez gardło nic nie chciało przejść. Zachęcano ją, żeby jadła, a ona nie była w stanie zjeść nic więcej. Wydawało się, że ten czas upodlenia nigdy się nie skończy. Rokiem, który utkwił nam mocno w pamięci i dał jakąś nadzieję, że ktoś o nas pamięta to  rok 1943 roku.  W tym roku dowiedzieliśmy się, że Amerykanie przysłali dla wszystkich skazańców jakieś dary, jakąś pomoc materialną. Czy to byli amerykanie czy nie, tego nie wiem, ale wszyscy mówili, że przyszła z za oceanu pomoc dla nas. Nie wiedzieliśmy z jakiej to okazji i dlaczego sowieci na to pozwolili. Do tej pory na żadne prezenty nie było szans. Te amerykańskie dary mieliśmy otrzymać i była to dla nas wielka radość i niespodzianka. Potworzyły się wtedy, z tego co pamiętam i z tego co potem powtarzano  gdy wspominaliśmy tamte czasy,  jakieś komitety, które miały te dary rozdzielać. Kto w nich był i na jakich zasadach się do tych komitetów można było dostać, to tego już nie jestem w stanie powiedzieć. Po prostu nie wiem. Najwięcej do rozdzielenia było ubrań. Nie pamiętam już, czy wszyscy mogli je otrzymać, czy tylko niektórzy. Na pewno chodził tam, do tych komitetów brat Staszek. Żeby tam dojść, to z tego co pamiętam, to był ładny kawałek drogi, ale pokusa, żeby cokolwiek dostać była ogromna. Wydaje mi się, że czasami nie było go ze dwa dni, zanim dotarł do naszego baraku z jakąś zdobyczą.  Jak już wspomniałam najwięcej z tych darów to było ubrań, ale tak naprawdę tych ciuchów praktycznie nikt nie przynosił dlatego, że zaraz po otrzymaniu ich od tego komitetu, wymieniano je u Rosjan na jedzenie, którego ciągle nam brakowało. Niektórzy przynosili też jakiś proszek, który oczywiście natychmiast został zużyty, bo ubrania były strasznie brudne.

W 1943 roku rozeszła się wieść, że tworzona jest armia polska armia na wschodzie. Nie bardzo wiedzieliśmy co się dzieje, bo żadne informacje do nas nie docierały. Czasami ktoś coś powiedział, ale nie bardzo było wiadomo jak to traktować, czy to plotka, czy prawda. Słyszeliśmy, że Niemcy dostali łupnia pod Stalingradem, że tworzy się jakieś wojsko polskie,---  My dzieci kompletnie nie wiedzieliśmy o co chodzi, a starsi byli bardzo ostrożni, bo nie wiedzieli, czy te informacje podawane szeptem nie są jakąś prowokacją. Oczywiście największym marzeniem wszystkich dorosłych, w tym moich rodziców, było to, aby wreszcie zacząć walczyć o wyzwolenie Polski i wrócić do swoich domostw. Wydawało to się bardzo proste. Dajcie chłopakom broń i oni sobie poradzą z okupantami. Oczywiście przez cały czas mówiono nam, że naszymi największymi wrogami są Niemcy, jednak starsi doskonale wiedzieli, że mamy dwóch wrogów; Niemców i Sowietów. Jakie są na górze rozgrywki polityczne, to tego nie wiedzieliśmy, ale że sowieci są takimi samymi wrogami jak faszyści, to starsi zdawali sobie z tego sprawę doskonale. Jakie będzie to wojsko i kto je organizuje nie wiedzieliśmy kompletnie. Jak już sprawa była pewna, to dla nas liczyło się to, że będzie to wojsko polskie. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, że pierwszą armię wojska  tworzył  Anders, a potem zaczęli ją tworzyć sowieci, pod dowództwem Berlinga. Było to duże poruszenie, no bo przecież była szansa na wyrwanie się z tego nieludzkiego miejsca. Kto do tego wojska będzie mógł się dostać, czy będą wybierali, czy pójść będzie mógł każdy? Na ten temat trwały nieustające dyskusje, ale podniecenie, szczególnie wśród młodzieży było ogromne. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że jest organizowana Armia Polska, która będzie walczyć z faszystami o wyzwolenie Polski. Kto by chciał walczyć o wolność ojczyzny, powinien się zgłosić w wyznaczonych miejscach werbunkowych.  Nie pamiętam jak to było, czy wszyscy mogli się zgłosić do wojska, czy nie, ale i tak wielu miało ochotę iść na wojnę, byle dalej od Syberii. Bardzo tym wszystkim byli przejęci szczególnie młodzi chłopcy, każdy marzył, że dostanie karabin i szybko wypędzi okupantów z naszych ziem. Przez długi czas nie mówiło się o niczym, tylko o tworzonej armii i o tym, że jak tylko będzie możliwość to trzeba się będzie zgłosić do punktów werbunkowych. Jak już wspomniałam nikt nie zadawał sobie za bardzo pytania jaka to będzie armia, ważne było że będzie polska. 

W tym czasie bardzo zaniemógł mój tata. Bardzo ciężko pracował, tak jak i pozostali, ale na nim ta katorżnicza praca bardzo się odbiła na zdrowiu.  Z wycieńczenia i z nie leczonych chorób osłabł i na nic nie miał sił. Na naszych oczach mizerniał i słabł z każdym dniem.  Pamiętam, jak brat Staszek przyniósł kiedyś do naszego baraku trochę kartofli, za które oddał chyba płaszcz, który otrzymał z tej UNRY. To chyba wtedy bardzo długo rozmawiał z nim umierający ojciec. O czym rozmawiali, to tego nie wiem, no bo nie wszystko słyszałam i zresztą nam dzieciom rodzice w takich rozmowach nie pozwalali brać udziału. Wiem tylko, że na zakończenie rozmowy  powiedział do niego; synu ty już tam wymieniać nic nie pójdziesz, było to bardzo niebezpieczne i zabronione. Może to się dla ciebie bardzo źle skończyć. Jakoś radziliśmy sobie do tej pory, to i poradzimy sobie teraz. Potem usłyszałam jeszcze, że tatuś mówił; jak chcesz iść do wojska i cię przyjmą to idź. Ja też bym poszedł, ale już nie dam rady, bo jestem bardzo chory. Okazało się, że do wojska zgłaszać mogą się nie tylko młodzieńcy, ale także dorośli mężczyźni. Wielu z takiej okazji chciało skorzystać, bo to oznaczało zakończenie ciężkich prac w lesie i co tu dużo mówić, każdy wyobrażał sobie, że dzięki wojaczce wróci do domu i ściągnie tam rodzinę. Tacie niestety nie było to dane, ze względu na pogarszający się stan zdrowia.  Po jakimś czasie Staszek z kolegami i kuzynami zgłosił się do armii. Dostali się do Berlinga. Radość ich była przeogromna, że będą walczyć o wyzwolenie ojczyzny. Z tego co pamiętam to praktycznie każdy mężczyzna, w miarę zdrowy do punktów rekrutacyjnych się zgłaszał.

Wcześniej jednak były święta wielkanocne. Rodzice zawsze bardzo dbali o to, żeby miały one świąteczny charakter. W naszych domach święta zawsze zaczynały się od mszy św. rezurekcyjnej, potem wracaliśmy do domu i rozpoczynało się śniadanie, poprzedzone modlitwą. Tak jak to jest do tej pory najważniejsze były poświęcone jajka, którymi się dzieliliśmy i składaliśmy sobie życzenia. Potem jedliśmy ile się dało, bo wiadomo, w Wielkim Poście trzeba było z jedzeniem mocno się ograniczać. Na Wielkanoc chcieliśmy sobie ten post wynagrodzić. Tutaj na zesłaniu wiadomo, że nie było rezurekcji ani mszy św., ale razem z całym barakiem modliliśmy się i śpiewaliśmy pieśni wielkanocne. W czasie śpiewania sowiecki jednej z wielkanocnych pieśni żołdak bardzo namolnie walił kolbą karabinu w okno i krzyczał, że śpiewać nie wolno, że to zakazane i jak nie posłuchamy, to będziemy ukarani. Bardzo niezwykłe było śniadanie wielkanocne. Jak już wspomniałam głównym momentem śniadania było dzielenie się jajkiem i podziwianie pisanek, wcześniej poświęconych przez księdza. Tutaj jajek nie było. Nie było możliwości ich zdobycia, dlatego część tych kartofli, które przyniósł Staszek mama ugotowała w mundurkach i dała nam do jedzenia mówiąc; dzisiaj jest Wielkanoc, jedzcie dzieci, bo to są świąteczne jajka. Pamiętam to wydarzenie do dnia dzisiejszego i zawsze na święta mam je przed oczami. Mama robiła wszystko, żebyśmy mieli namiastkę świąt.  Natomiast muszę przyznać, że nie pamiętam ani jednej uroczystości Bożego Narodzenia. Tak jakby jakaś pustka powstała w mojej pamięci. Wielkanoc pamiętam, ze względu na te podrabiane jajka i na chorobę ojca, ale Bożego Narodzenia nic a nic. Sama się zastanawiam dlaczego tak się stało, no bo przecież na ogół z dzieciństwa pamięta się Boże Narodzenie.

W niedługim czasie zmarł mój tata. Miał zaledwie 43 lata i umarł z wycieńczenia. Była to dla nas wielka tragedia, chociaż do śmierci byliśmy przyzwyczajeni, gdyż często się zdarzało, że z chorób i z wycieńczenia ludzie, nasi sąsiedzi, umierali. Ale co innego obcy, a co innego ojciec, na dodatek bardzo troszczący się o nas i kochający swoją rodzinę. Utkwiło mi to w pamięci także dlatego, że ojciec zmarł na moich kolanach i do końca przy nim byłam. Braciom udało się zorganizować  kilka desek, zbili ojcu trumnę i za tym naszym Posiólkiem pochowaliśmy go w grobie wykopanym przez braci. Do takich pogrzebów nie byliśmy przyzwyczajeni. Nie było księdza, nie było poświęcenia grobu. Było to bardzo trudne, zwłaszcza dla mamy. Owszem modliliśmy się za duszę ojca, ale nie do takich pogrzebów byliśmy przyzwyczajeni. Chociaż z drugiej strony tata był pochowany w sposób  godny, bo w trumnie. Byle jakiej, ale w trumnie. Innych chowano tak jak na wojnie. Kładziono zmarłego do dołu w nędznym ubraniu i przysypywano ziemią, czasami jeszcze zmarzniętą, bo desek nie można było zdobyć, albo rodziny nie było na nie stać.  Były to dni dla nas wyjątkowo smutne. Nie mogłam powstrzymać łez. Zrobiło nam się jakoś tak ponuro i nie wiedzieliśmy jak sobie bez ojca poradzimy. Przecież zawsze był, zawsze się nami opiekował i o nas troszczył. A tu nastała teraz taka pustka.  Do tej pory pamiętam, gdzie go pochowaliśmy i nie raz mi się wydaje, że gdybym tam pojechała, to bez problemu bym jego grób odnalazła, chociaż wiem że wszystko to teraz inaczej tam wygląda, że śladu po grobie nie ma, ale to miejsce mam przed oczami.  Jak wspomnę ostatnie chwile życia ojca i tą mizerną  trumnę, to zawsze łzy mi się cisną do oczu, chociaż to już tyle lat minęło. Teraz zawsze pamiętam, żeby  się za jego duszę pomodlić i zamówić mszę w jego intencji. Tyle mogę dla niego zrobić.

Trzeba jednak powiedzieć, że oprócz pogrzebów były także narodziny. Tam na Syberii rodziły się dzieci. Na ogół dziecko jest dla rodziców wielką radością. Przynosi do domu dużo szczęścia. Ile to oglądania i podziwiania i zastanawiania się co z niego wyrośnie. Wszystkie ciotki bardzo jednoznacznie mówią do kogo jest podobne i jaką ma linię życia itd.  Potem wybieranie chrzestnych, szykowanie becika itd. Sama pamiętam z dzieciństwa, było to czymś normalnym, jak kobiety siedziały pod płotem, albo pracowały w czasie żniw i nagle przy jej piersi było niemowlę. Do takiego widoku byliśmy przyzwyczajeni. Dzisiaj to może zabrzmieć bardzo dziwnie i okrutne, ale narodzenie się dziecka na Syberii nie wiązało się wcale z wielką radością. Dziecko było wielkim problemem dla rodziców. Trzeba było przecież ciężko pracować przy wyrębie drewna, jedzenia ciągle brakowało i było podłej jakości i nie było jak takiego niebożątka  wykarmić. Matki nie miały swojego pokarmu, no bo same były zasuszone i głodne i organizm pokarmu nie produkował, a niemowlaki ciągle płakały bo chciały jeść. Wydaje to się czymś okrutnym i dziwnym, ale mamy z takiego przychówku wcale się nie cieszyły. Jak dziecko po porodzie zmarło, to się je zakopywało i problem znikał. Jak przeżyło, to z jednej strony miłość macierzyńska kazała o nie dbać, a z drugiej strony rozum podpowiadał, że dzidzi nie przeżyje i lepiej żeby zmarło. Było to straszne dla młodych kobiet (mam) i tego nikt nie zrozumie, ale one nie mogły patrzeć na powoli umierające z głodu dziecko, ból był wtedy ogromy. Wtedy się wydawało, że lepiej żeby zmarło przy porodzie.  Sama słyszałam jak moja mama powiedziała kiedyś do małego Kazika, który trzymał się jej sukni i płakał; oj dziecko przy porodzie nie umarłeś i teraz jest problem, nie mam co ci dać do jedzenia. Dzięki Bogu jakoś udało się go wychować i przyjechał do Polski i tu jeszcze długo żył. Niektóre dzieci były tak zabiedzone, że gdy proszono mnie abym się nimi opiekowała, bo byłam przecież starsza, to czasami musiałam zamykać nos, bo tym maluszkom z ust wydobywał się strasznie cuchnący zapach, jakaś taka ohydna kwasielizna. Nie miały co jeść, to rodzice do żołądków pakowali co się tylko dało.  Śmiertelność wśród dzieci była duża i wtedy takie dziecko zakopywało się w jakimś miejscu i ślad po nim niknął. Z porodami też był problem, bo kobiety rodziły same, albo sobie wzajemnie pomagały. O położnych, albo lekarzach można było tylko pomarzyć. Jak nie było komplikacji to jakoś to szło, ale gdy np. dziecko nie było dobrze ułożone to zaczynał się wielki problem i straszne męki dla rodzącej. O higienie oczywiście nie ma co mówić. Brud i smród, pchły i wszy na każdym kroku. Do karaluchów  dawno się już przyzwyczailiśmy i nikt na nie uwagi nie zwracał, czasami tylko rozganialiśmy je swoimi stopami. Matki i babcie w wodzie gotowały popiół z drewna i w czymś takim   próbowały przeprać śmierdzące ciuszki dla dziecka i przy okazji dla innych członków rodziny. `Oczywiście z praniem, o którym myślimy dzisiaj, nie miało to nic wspólnego. Wiem, że to o czym teraz wspominam wydaje się okrutne i nieludzkie, ale kto tego nie przeżył, to na pewno nie zrozumie. Tak jak nie rozumieją młodzi,   którym czasami o tym opowiadałam.

Życie toczyło się dalej.   Przyszedł czas, że mężczyźni, w tym brat Staszek, kuzyn Bolek i inni wyruszali do wojska. Z jednej strony była olbrzymia radość, że oto po tylu latach tułaczki jest szansa na odmienienie losu i na walkę z okupantem. Szczególnie młodzi byli pełni optymizmu i radości, ale z drugiej strony strach i niepewność, że pewnie niektórych z nich widzimy po raz ostatni. Patrzyliśmy na nich, z naszą mamą i nie wiedzieliśmy co myśleć, cieszyć się czy płakać. Dopiero co zabrakło nam ojca, a teraz opuszczali nas bracia i kuzyni. Ile było ściskania, płaczu szlochów i przy okazji błogosławieństwa, które rodzice przekazywali świeżo upieczonym wojakom. Po odejściu żołnierzy, a powtarzam że do wojska szli nie tylko młodzi ale też i starsi, nasz Posiółek stawał się z każdym dniem coraz bardziej pusty. Oczywiście nie wszyscy do wojska poszli, zostało trochę młodzieży i trochę starszych panów, ale nasz pobyt na Syberii stracił rację bytu. Za bardzo nie miał kto pracować, a nawet gdy pozostali w Posiółku pracowali, to efekty tej pracy były mizerne. A wiadomo, że  dla sowietów właśnie praca i to ciężka była najważniejsza. Ja, moje kuzynki i młodszy brat byliśmy za słabi, starsi, którzy nie poszli do wojska byli schorowani i bardzo osłabieni. Jak już wspomniałam Posiółek był   bardzo wyludniony i coraz smutniejszy. Tęskniliśmy za braćmi, kuzynami i kolegami. Zastanawialiśmy się gdzie są i co robią. Czy już mają karabiny, czy może poszli na wojnę. Ciągle ich wspominaliśmy, jednak żadnych informacji o nich nie mieliśmy poza tą, że poszli bić Germańca. Ponieważ dla naszych oprawców nie przestawialiśmy już specjalnej wartości jako pracownicy w tajdze,  dlatego też po jakimś czasie dowiedzieliśmy się że będziemy przeniesieni w inne miejsce. Początkowo nie powiedziano nam gdzie. Ale w końcu poinformowano nas, że wyjeżdżamy. Kazano nam się przygotować do drogi i się spakować. Tego pakunku niewiele mieliśmy, ot parę łachów i ewentualnie jakieś pamiątki po nieobecnych i zastanawialiśmy się gdzie nas teraz wywiozą. Poszliśmy pomodlić się z rodziną na grób taty i było to ostatnie z nim pożegnanie. Potem zapakowano nas w wagony bydlęce i wyjechaliśmy w kolejne nieznane.  Jak już wspomniałam, mogliśmy wziąć ze sobą tylko to co należało do nas, a więc praktycznie ubrania, bo nic przecież nie posiadaliśmy. Dzisiaj, gdy sobie o tym myślę, to czasami się uśmiecham, że po tylu latach ciężkiej pracy dorobiliśmy się tylko podartych łachmanów, ale wtedy nam do śmiechu nie było. Znowu przez kilkanaście dni podróżowaliśmy. Ta podróż była już spokojniejsza. Nie było takiego krzyczenia i wyzywania, nie było straszenia bronią, no bo w końcu strażnicy zdawali sobie sprawę z tego, że nie ma kto uciekać. Były tylko kobiety, dzieci, niewielu młodych i trochę starszych. Zresztą trochę inaczej na nas spoglądano, no bo przecież nasi bracia, którzy do tej pory byli traktowani jak niewolnicy, teraz są już sojusznikami sowietów w walce z hitlerowcami. Dla nas Rosjanie sojusznikami nie byli, ale dla nich nasi żołnierze już chyba tak, chociaż z tego co potem opowiadali, gdy wrócili z wojny, do końca im nie wierzono i traktowano bardzo podejrzliwie, obawiając się zdrady. Podróż była z jednej strony pewną nadzieją, no bo opuszczaliśmy przeklęty Sybir i chyba gorzej nie mogliśmy już trafić, z drugiej strony ciągle myśleliśmy o chłopcach z naszych rodzin, którzy poszli na wojnę. Co się z nimi teraz dzieje i gdzie są.  W końcu po wielu dniach dojechaliśmy do celu naszej podróży. Znowu kazano nam się wyładować z „dobytkiem” i przetransportowano nas na miejsce kolejnego naszego pobytu. Zanim dowiedzieliśmy się gdzie jesteśmy i co tu będziemy robić, to naszym oczom ukazały się bezbrzeżne łany ogromnej połaci ziemi. Na Syberii były same lasy, a tutaj pola i pola. Okazało się, że przewieziono nas  niedaleko Kijowa, a więc na sowiecką Ukrainę. Pamiętam do tej pory, że  była to Kijowska Obłast. Po niezbędnych formalnościach, a więc po sprawdzeniu czy wszyscy jesteśmy, przetransportowano nas do jakiejś wioski i tam nakazano się zakwaterować do różnych chałup.  Poinformowano nas, że od tej pory będziemy pracowali w jednym z sowchozów.  Na jakimś spotkaniu tamtejszy politruk poinformował nas, że będziemy pracowali na roli i nasza praca jest bardzo ważna, bo chodzi o żywność dla sowieckich żołnierzy, a także dla tych, którzy pracują w fabrykach na chwałę Związku Sowieckiego. Powinniśmy być zaszczyceni, że spotkało nas takie uznanie i zaufanie towarzysza Stalina i całej partii. Zresztą żywność, którą tu będziemy uprawiali, na pewno będą jedli także żołnierze polscy, którzy u boku sowietów biją germańców. To od nas i od innych kołchoźników zależy to czy będą najedzeni i szybko pobiją okupantów. Nie bardzo byliśmy w stanie słuchać tych bredni, ale po tylu latach sowieckiej indoktrynacji, podchodziliśmy do tych mądrości obojętnie, swoje wiedząc. Domy, w których nas umieszczono i w których od tej pory mieszkaliśmy, wyglądały trochę porządniej niż na Syberii, ale też mieszkaliśmy po kilka rodzin w jednej sowchozowej chałupie. Może nawet nie tyle w chałupie,  co w poszczególnych izbach takiego domku, a izb były czasami dwie, czasami trzy. Życie było podobnie zorganizowane jak tam na Syberii, czyli każdy musiał zapewnić sobie żywność i coś z tego upichcić  do jedzenia.    Życie w sowchozie też nie było łatwe, ale na pewno lżejsze niż na Syberii. Tutaj wszyscy musieli pracować na olbrzymich polach, które nazywaliśmy stepami.  Jednak życie było o tyle łatwiejsze, że pracując na polu, można było coś włożyć do ust i zjeść. Praca była taka jak w każdym gospodarstwie. Wiosna to zasiewy, potem żniwa i wykopki, potem oranie pól, sianie oziminy i tak w kółko. Każdy robił to co mu wyznaczono. Nasze mamy np. w czasie żniw i jesienią pracowały przy suszeniu zboża. Zwożono je do takich magazynów i musiały szuflować, czyli przerzucać te zboże łopatami, żeby nie zgniło. Gdyby, nie daj Boże jakieś zboże się zepsuło, to traktowano to jako sabotaż. Nie była to dla kobiet robota łatwa, ponieważ musiały tego zboża przerzucić bardzo dużo, nie mówiąc już o kurzu w którym pracowały. A ile w takich stodołach  było myszy,  takiego roju tych szkodników to nie widziałam już nigdy w życiu. Mężczyźni natomiast wykonywali prace związane z orką, ze zwożeniem zboża itd. Chociaż taki podział do końca nie obowiązywał, bo w sowchozach wszyscy robili wszystko, co tam naczalstwo kazało. Prace typowo męskie wykonywały często kobiety i na odwrót. Potem już w Polsce, jak widziałam po wojnie plakaty z kobietami na traktorach, że niby takie wyemancypowane, to dla mnie nie było to czymś nowym, w sowchozach się na to napatrzyłam. Dla tych, którzy tam nie byli takie plakaty wywoływały uśmiech na twarzy, no bo to w Polsce nie była praca dla kobiet, ale u sowietów była czymś normalnym.  Praca w takim sowchozie łatwa nie była, bo ciągle wymyślano jakieś ulepszenia, które z rolnictwem nie miały nic wspólnego. Poza tym organizacja pracy też pozostawiała wiele do życzenia, zresztą nikt za bardzo się do tej pracy nie przykładał, bo to przecież nie moje. Jak sadzono ziemniaki, to część z nich lądowała w kieszeniach tych, którzy sadzili, część tych ziemniaków ukrywano w rowach i potem je brano do domu, tak że do ziemi trafiała tylko ich nie za wielka ilość, stąd potem plony były dosyć mizerne i tak było także z innymi zbożami. Takie kombinowanie z sadzeniem ziemniaków, czy zasiewem zbóż było oczywiście bardzo ryzykowne i karalne, ale żyć przecież jakoś trzeba. Robili tak wszyscy i wszyscy o tym wiedzieli, chociaż ci na górze udawali, że nie wiedzą bo pewnie chcieli mieć święty spokój. O różnych sowchozowych kombinacjach dowiedziałam się później, że np. przed świętami padało w sowchozie mnóstwo świń. Nagle był jakiś pomór. Potem się okazało, że taką padniętą świnię brał sobie do domu na stół świąteczny dyrektor sowchozu, weterynarz, który to wszystko podpisywał, sekretarz POP, szef NKWD itd. Sprawie ukręcono łeb, a naczalstwo przy obficie zastawionym stole świętowało zakazane Boże Narodzenie. Tak to wszystko wyglądało. Jedno wielkie oszustwo i kombinatorstwo.  W pracy pomagały nam   już jakieś maszyny rolnicze, chociaż do dzisiejszego sprzętu rolniczego w żaden sposób podobne nie były, ale była to duża pomoc przy orce, czy przy zwożeniu i młóceniu zboża. Sprzęt ten często się psuł i stał bezużyteczny, bo nie było części zamiennych.  Z jedzeniem jak już zaznaczyłam było trochę łatwiej niż na Syberii, bo szczególnie w czasie żniw,   mama jak wspominałam wcześniej, w kieszeniach przynosiła do domu trochę zboża, czy jakieś kartofle. Dzięki tej maminej zapobiegliwości jedzenie było znacznie lepsze i było go więcej niż na Syberii. Zresztą robili to wszyscy, nie tylko my zesłańcy, ale także Ukraińcy i Rosjanie. Trzeba było jakoś żyć, bo zapłaty nie było, chociaż ją obiecywano. Ja też jak już chodziłam do pracy w polu to często do kieszeni włożyłam trzy czy cztery ziemniaki, oczywiście troszcząc się aby nikt tego nie widział. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nawet ci, którzy nad nami mieli tam władzę, na taki proceder często przymykali oczy. Może nie wszyscy, ale w większości. Trzeba było przecież żyć. Tam także sadzili kukurydzę, to pamiętam, że ponieważ byłam dosyć wychudzona, a buty miałam dosyć obszerne, to zawsze ze dwie kolby tej kukurydzy do tych butów włożyłam. Teraz to może i śmieszne, ale wtedy to taki spryt był na wagę życia. Młodsi chłopcy, którzy z nami byli i ci którzy nie dostali się do armii to paśli krowy. W sowchozie było ich sporo, ale jaki był udój mleka to nie wiem, bo pewnie każdy, łącznie z naczalstwem, chciał tego mleka trochę się napić, przed odstawieniem do rejonu. Oczywiście byliśmy tam pilnowani, ale już nie przez NKWD, tylko przez miejscowych aparatczyków, pracowników sowchozu. Ale z nimi się już łatwiej było dogadać. W  izbie, w której mieszkaliśmy, był też piec i po kolei wszystkie rodziny mieszkające w izbie gotowały sobie jedzenie, w większości  z tych produktów, które przynosiliśmy ukradkiem z pola.

Mieszkaliśmy niedaleko tzw. „Spirit Zawodu”. Była to po prostu gorzelnia. Z naszej chałupy to tego zakładu było może z 50 metrów. Pamiętam, że przywożono tam olbrzymie ilości zboża i ziemniaków i to wszystko przerabiano na gorzałkę. Nie mogliśmy się temu nadziwić. Tyle jedzenia, a to wszystko idzie na wódkę. Jeszcze niedawno jacyś politrucy mówili nam, że jedzenie które tutaj dzięki naszej pracy rośnie na polu, idzie na front, żeby żołnierze, także nasi bracia mieli co jeść. Okazało się, że na front wysyłano chyba gorzałkę a nie jedzenie, bo potem jak się dowiadywaliśmy od naszych wojaków, tego trunku sowieci swoim  żołnierzom nie szczędzili, szczególnie przed jakimiś wielkimi bitwami. Z tego co się potem dowiedziałam, niektórzy nasi chłopcy przez całą wojnę grama wódki nie wypili, bo zdawali sobie sprawę że to pewna śmierć. Opowiadali, że widzieli jak chłopaków pojono alkoholem niemalże do nieprzytomności i potom goniono na pole bitwy. Rzeczywiście biegli jak oszołomieni, ale padali gęsto, bo strzelali do nich trzeźwi Niemcy. Dlatego wielu zdawało sobie sprawę, że gorzałka to śmierć, nie pili, pomimo nalegań dowódców i może dzięki temu przeżyli, bo na trzeźwo walczyli i wiedzieli kiedy się położyć, kiedy czołgać itd.

Z tej gorzelni niektórzy pracownicy wywozili tzw. brahę, czyli coś w rodzaju wytłoków, na step i karmiono tym bydło. Tym zajmował się min. mój przyszły mąż.

Tam w tym sowchozie pracowaliśmy dwa lata. Z jedzeniem było jak już wspomniałam łatwiej, ale z robactwem, które gnieździło się na naszym ciele to była makabra. Ile wszy, ile pluskiew każdy z nas żywił, to szkoda mówić. Już nie wspomnę o komarach, których były całe tabuny.  Były one wszędzie. Kąpać nie było się gdzie, a więc po całodziennej pracy w polu byliśmy po prostu brudni i śmierdzący, tak że w izbie roznosił się, szczególnie wieczorami i w nocy, niezbyt przyjemny zapach. Wymyć się można było tylko na polu, na którym były takie pompy z wodą do pojenia bydła. I to była jedyna okazja, żeby się trochę doprowadzić so porządku, choć nie zawsze to się udało, bo albo krowy musiały pić, albo ktoś gonił nas , szczególnie dzieci, do jakiejś roboty. Zresztą po takim myciu za chwilę człowiek znowu był brudny, bo wszędzie był kurz. W naszych izbach nie było też  pryczy, ani sienników, tylko takie maty z trzciny, które mama rozkładała na noc i tam spaliśmy. Jak te pluskwy, takie czerwone, które zabijaliśmy śmierdziały, ten zapach towarzyszy mi cały czas. Czym się ta szarańcza żywiła to już sama nie wiem, bo przecież za dużo tej krwi chyba nie mieliśmy, bo ani owoców, ani mięsa nie jedliśmy, a więc organizm nie miał jej z czego produkować.  Jak teraz z koleżankami o tych czasach rozmawiamy, to mówimy tylko o tym. Było to straszne przeżycie.

W okolicy nie było pokrzyw, dlatego że każdy chciał zjeść chociaż trochę witamin i ledwie gdzieś pokrzywa wyszła z ziemi to od razu ją zrywano, żeby uprzedzić innych. Potem, już w Jugowie widziałam jak psy jadły czasami pokrzywy, widocznie brakowało im witamin i sobie wtedy uświadamiałam, że tak trochę do tych zwierząt byliśmy podobni, walcząc o parę listków pokrzywy, czyli witamin.

Ktoś może być zdziwiony, że tak często wspominam jedzenie i bród, ale kto nie przeżył tego, że przez wiele lat nie ma co dopust włożyć i zdobycie każdego kęsa jedzenia to walka o przeżycie, szczególnie na Syberii, to tego nie zrozumie. We mnie i w nas Sybirakach to siedzi cały czas. Tak samo jest z brudem i robactwem. Jeżeli na całym ciele wszy, pchły i inne paskudztwo się panoszą przez tyle lat i nie ma jak się ich pozbyć, to zapomnieć o tym nie można, to się robi jakaś  skaza w człowieku i do tego się ciągle wraca i w głowie to siedzi. Ktoś kto nie przeżył tego, że gdy zgniatał brudną podkoszulkę z takimi charakterystycznymi dziurkami i każdej dziurce siedziały wszy i przy zgniataniu one tak   strzelały jak dzisiaj porowata folia, to nie pojmie o czym ja mówię. Myśmy to przeżyli, stąd wspomnienia o tym siedzą cały czas w naszych sybirackich głowach.  

Ale wracając do naszego pobytu w sowchozie, to ja często zbierałam odchody krowie, które wysuszone nadawały się do palenia w piecu. Jak już ogień się palił to mama gotowała tzw. bałandę. Była to taka niby zupa uwarzona z resztek owsa, pszenicy żyta. Wyglądało to jak karma dla świń, tylko że świnie miały to jedzenie bardziej wartościowe. Czasami do okraszenia takiej zupy mama dodawała, nie wiem skąd zdobyty, taki nieprzerobiony jeszcze tran. Strasznie to śmierdziało, ale trochę tłuszczu po takiej zupie pływało, a co za tym idzie i witamin.

I znowu czas płynął bardzo monotonnie. Praca na polu, walka o jakieś jedzenie, spanie i tak w kółko. Czasami, szczególnie my młodzi spotykaliśmy się na różnych pogaduszkach, no bo trzeba przyznać, że nie byliśmy tak pilnowani jak na Syberii i było trochę więcej swobody, chociaż mieliśmy to przekonanie, że zawsze ktoś może na nas donieść do naczalstwa i możemy mieć kłopoty z jakiegokolwiek powodu.

Kolejnym ważnym momentem naszego życia była informacja, że skończyła się wojna. Kto taką informację nam przekazał to już nie wiem, ale poruszenie w sowchozie było ogromne. Oczywiście była to informacja przekazywana  pocztą pantoflową. Nie było przecież radia, ani gazet, nie wiedzieliśmy więc co o tym myśleć i czy to nie jest jakaś kolejna informacja propagandowa.  W pewnym jednak momencie uroczyście i oficjalnie poinformowało nas o tym naczalstwo sowchozu, a może przyjechał jakiś politruk i powiedziano, że wielka i niezwyciężona armia sowiecka, pod dowództwem genialnego przywódcy Stalina, odniosła zwycięstwo nad obrzydliwym faszyzmem.  Radość była ogromna. Po tylu latach była szansa na wolność, chociaż w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, jak potoczą się nasze losy i co z nami będzie. Dodatkowo martwiliśmy się o naszych braci wojaków, czy żyją, czy ich jeszcze kiedyś zobaczymy, bo żadnych wiadomości o nich nie mieliśmy.  Po jakimś czasie gruchnęła, jak grom z jasnego nieba wiadomość, że nasza tułaczka i niewola się kończy i będziemy po tylu latach, znowu ludźmi wolnymi. Każdy z nas będzie mógł wrócić do domu, do Polski. Radość była ogromna. Szczęście przepajało nasze serca, chociaż znając obłudę i perfidię sowietów, starsi i bardziej doświadczeni do końca nie wierzyli. Jak już będziemy w Polsce, to dopiero wtedy uwierzę, mówili. Jednak my młodzi byliśmy w siódmym niebie. Skończy się przymusowa praca, głód i brud. Oczywiście wielu z nas wyobrażało sobie, że wrócimy do swoich rodzinnych stron, które kilka lat temu zostawiliśmy. Jak to wszystko wygląda, czy coś tam jeszcze zostało, czy może wszystko rozgrabione. Jednak nie było to już takie istotne, ważne że wrócimy. Nasza Jabłonówka na nowo zaczęła nam się śnić po nocach. Jaka szkoda, że tata już jej nie zobaczy. Po jakimś czasie poinformowano nas oficjalnie;  Polaczki będziecie sobie mogli wrócić do domu. Ojciec narodu, wielki i genialny Stalin wygrał wojnę i pozwala wam wrócić, ale nie musicie opuszczać sowietów, źle tu macie? Niczego wam przecież nie brakuje. Stalin dba o was lepiej niż rodzona matka. Tych bredni już nie słuchaliśmy. Ich dobrobyt i wolność poznaliśmy aż nadto. Od tego momentu nie marzyliśmy o niczym, tylko żeby już wyjechać.  W końcu, po długiej niepewności, czy przypadkiem coś się nie zmieni, przyszedł upragniony dzień wyjazdu. Przyjechały samochody i kazali nam się pakować. Za bardzo nie mieliśmy co ze sobą brać, ale tym się nikt nie przejmował, ważne że wracamy, chociaż nie wiedzieliśmy dokąd, ale każdy marzył że wróci do swojego domu. Zawieźli nas na stację kolejową i podjechał pociąg z wagonami, oczywiście bydlęcymi i zaczęto nas pakować do tych wagonów. Znowu słyszeliśmy charakterystyczny syk lokomotywy parowej, rozległ się świst i pociąg ruszył. W wagonie było ciasno, znowu po kilka rodzin, ale ta podróż była już zupełnie inna niż ta kilka lat wcześniej w tamtą stronę. Było nas mniej. Wielu zmarło na Syberii, wielu poszło do wojska, ale wracaliśmy do domu. Ciężko opisać i opowiedzieć co się wtedy działo w naszych sercach. Oczywiście była też zaduma i u niektórych trochę zobojętnienia, bo stracili wielu bliskich i nie było wiadomo co dalej, jak potoczy się życie, dokąd jedziemy. Jednak ogólnie panowało duże podniecenie i radość, że udręka się skończyła.  Podróż powrotna trwała znowu bardzo długo, ale było łatwiej niż w drodze na Sybir Owszem byliśmy pilnowani, ale już nie było takiego zamordyzmu, bo sowieci zdawali sobie sprawę, że nikt z nas nie będzie uciekał i nie trzeba nas tak bardzo pilnować.  Codziennie podawali wiadro z zupą, czyli z kipiatokiem, suchy chleb i wodę do picia. Łatwiej też było wysiąść z transportu wtedy, gdy zatrzymywał się pociąg, a czasami stał bardzo długo. Ja wtedy już byłam panienką i miałam 15 lat. Pamiętam, że jakiś żołdak powiedział; to już Polsza i zatrzymywaliśmy się w Katowicach i tam niektórych z nas wysadzili.  Dowiedzieliśmy się także, chociaż nie pamiętam kiedy, czy jeszcze w sowchozie, czy już może w czasie podróży, że do domów nie powrócimy, bo tam są już sowiety. Że nasza Jabłonówka i inne miejscowości z których pochodziliśmy, były nielegalnie okupowane przez Polskę i teraz, zgodnie ze sprawiedliwością wróciły do Rosji sowieckiej. Ból nasz był ogromny. Jakie sowiety, przecież to zawsze były tereny należące do Polski. Powiedziano nam, że jedziemy na zachód, że tam teraz będzie Polsza i że będziemy mogli się tam zagospodarować. Był to dla wielu szok, przecież zachód kojarzył nam się z końcem świata. Ale co było robić. Ruszyliśmy dalej. Po Katowicach zatrzymaliśmy się  chyba w Kamieńcu, potem były Ząbkowice i na końcu Kłodzko. W każdej miejscowości wysadzano trochę ludzi. Wielkim zdziwieniem były napisy, które nam się pokazywały na stacjach, przez które przejeżdżaliśmy i które po drodze mijaliśmy. Były one w języku niemieckim. Dla nas było to wielkie zdziwienie, wydawało nam się, że po niemiecku ludzie mówią na końcu świata, a okazało się i powoli to do nas docierało, że my właśnie teraz tu będziemy żyli. Oczywiście nie wyobrażaliśmy sobie jak to wszystko będzie wyglądało.

Na każdej stacji, na której nasz transport się zatrzymywał był duży ruch i rejwach. Jedni wychodzili, inni coś tłumaczyli, sowieci pokrzykiwali, żeby się nie ociągać. Jacyś Polacy mówili, że to oni są teraz tutaj władzą i będą pokazywali, gdzie kto ma iść. Było to wszystko jakieś dziwne i dla wielu z nas niezrozumiałe.  W końcu przywieźli nas do Nowej Rudy i kazali wysiadać. I znowu ukazały nam się wszędzie napisy w języku niemieckim. Na sklepach po niemiecku, nazwy ulic po niemiecku. Obcy i nieznany świat. W Nowej Rudzie  kazali wsiąść nam na podstawione  furmanki i rozwozili nas do poszczególnych wiosek. Jednych do Sokolca, innych do Przygórza, kolejnych do Ścinawki, a nas przywieźli do Jugowa. Niektórzy próbowali poprawnie odczytać nazwę miejscowości; Hausdorf. Co to znaczy, to będziemy teraz mieszkali na wsi, która się tak dziwnie nazywa?  Było to dla nas zupełnie obce miejsce, całkowicie inne niż ukochana Jabłonówka. Tutaj na początku umieścili nas na dzisiejszej ulicy Głównej, niedaleko kościoła. Dom, w którym nas umieszczono  należał wcześniej do dużego i zamożnego gospodarza Niemca, który musiał to wszystko opuścić i zostawić, żeby nam zrobić miejsce. Rzeczywiście dom i obejście sprawiały solidne wrażenie, ale czekała nas kolejna niespodzianka. Znowu, nie lepiej niż na Syberii i w sowchozie, do jednego domu wpakowali cztery rodziny; Jastrzębskich, Stojanowskich, Długoszów i nas Grzesików. Wszyscy się znaliśmy, ale szczerze mówiąc tą ciasnotą byliśmy zmęczeni.  Znowu nam się przypomniały nie tak dawne czasy, gdy wszyscy byliśmy ściśnięci w jednej chałupie. Zdenerwowanie było bardzo duże, tym bardziej że widzieliśmy, że niektórzy mieli domy samodzielne, szczególnie ci którzy przyjeżdżali z zachodu. Dlatego też w niedługim czasie rozpoczęły się między nami wschodniakami, którzy czuliśmy się pokrzywdzeni i poniewierani, a tymi którzy przybyli z Francji i otrzymywali najlepsze chałupy, pewne nieporozumienia i konflikty. Nie ma co za bardzo tego wspominać, ale my patrzyliśmy na nich bardzo podejrzliwie, a oni na nas z pewną wyższością. Takie odniosłam wrażenie. My chodziliśmy do kościoła i byliśmy pobożni, oni w większości z kościołem nie mieli nic wspólnego i często z nas kpili. Oczywiście nie chodzi o wszystkich naszych sąsiadów, bo on też byli między sobą podzieleni, ale o pewną ich część, którą nazywaliśmy „francuzami”. Tak to zapamiętałam. Dlatego też nasze życie tutaj, nie zaczęło się wcale sielankowo. Mam oczywiście świadomość, że każdy z nas oceniał tą sytuację inaczej. Oni też.

 

Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że nasze pierwsze dni, tygodnie i miesiące nie były dla nas łatwe. Zresztą nie tylko dla nas. Przecież wszyscy Polacy, którzy tu przybyli, skądś pochodzili. Gdzieś zostawili swoje domy. Każdy szukał bratniej duszy, dlatego rodziły się podziały na wschodniaków, na francuzów, na tych z Polski centralnej itd. Jugów był i zresztą jest bardzo dużą wioską. Nie wszystkich byliśmy w stanie poznać. Ci, którzy mieszkali na górze Jugowa żyli swoim życiem, ci z centrum, tak jak my, swoim, a ci z dolnego Jugowa swoim. Wielu z nas poznawało się w kościele na mszy św. i po mszy ze sobą rozmawialiśmy, no bo łączyła nas wiara. Początkowo nie było tutaj duszpasterstwa z prawdziwego zdarzenia, które integrowało by nowych mieszkańców. Księża byli co chwilę inni. W ciągu roku wymieniało się dwóch, trzech, a czasami przyjeżdżali z innej parafii, aby odprawić mszę św. Wtedy nie nawiązywały się z parafią jakieś specjalne więzy, bo tej parafii po prostu nie było. Nowi mieszkańcy próbowali zorganizować sobie jakoś życie i tak samo duszpasterstwo starał się zorganizować Kościół. Słyszeliśmy, że wiele wiosek, przesiedlonych ze wschodu, przybywało tutaj ze swoimi księżmi i od razu mieli swoją parafię. My tego nie mieliśmy, byliśmy w innej sytuacji. W dalszym ciągu mieszkali tutaj Niemcy. Oni też swoje przeżywali, bo musieli opuścić domostwa, w których mieszkali od wielu pokoleń i jechać w nieznane. Trochę ich rozumieliśmy, no bo przecież niedawno przeżyliśmy to samo i w dalszym ciągu przeżywaliśmy. Z większością niemieckich mieszkańców Jugowa stosunki układały się bardzo przyzwoicie. Oczywiście zdarzały się różne sytuacje konfliktowe, szczególnie w tych domostwach, w których mieszkali jeszcze Niemcy i dokwaterowano im Polaków. Dlaczego tak się działo? Żeby spróbować odpowiedzieć na to pytanie, trzeba to co się działo przeżyć. Opowiedzieć tego się nie da, bo wielu młodszych tego nie rozumie. My, tzw. przesiedleńcy, którzy wiele lat spędziliśmy na wygnaniu syberyjskim, marzyliśmy o tym, żeby gdzieś wreszcie zamieszkać. Jak już wspomniałam, było to dla nas trudne, że wysłano nas gdzieś na koniec świata. Po jakimś czasie coraz bardziej docierało do nas, że ten cały zachód i ten obco brzmiący Hausdorf to nasz nowy dom i trzeba się z tym pogodzić. Na mszach świętych słyszeliśmy, żeby się zagospodarować, żeby czuć się jak u siebie, bo tak jest i niestety będzie. A więc chcieliśmy żyć normalnie, a tu do jednej chałupy ściśnięto cztery rodziny. Dla Niemców to też była tragedia, no bo przyjeżdżają tutaj ludzie nie wiadomo skąd i mówią, że to teraz ich. A trzeba wiedzieć, że wielu Niemcom nie pozwolono wyjechać, no bo przecież byli górnikami i węgiel był potrzebny, i musieli nauczyć fedrować przybyłych tu Polaków. Inni Niemcy nie mieli wielkiej ochoty stąd wyjeżdżać, bo to była ich mała ojczyzna i poza Hausdorfem życia sobie nie wyobrażali. Były to dziwne i trudne dla nas wszystkich czasy. Wiele wody w potoku jugowskim musiało upłynąć, żeby to wszystko jakoś się poukładało.  Oprócz urządzania sobie tutaj nowego życia, żyliśmy trochę wspomnieniami. Bardzo często rozmawialiśmy o tym co przeżyliśmy, o tym jak wyglądało nasze życie. Moje wspomnienia były dosyć smutnie i przykre. Dzieciństwo, to najcudowniejsze, spędziłam w Jabłonówce i ona mi się śniła po nocach. Natomiast dorastanie to był już koszmar; Syberia, sowchoz i teraz Hausdorf, który dosyć szybko przemianowano na Domowice. Było to śmieszne, bo nam łatwiej było mówić Domowice, natomiast dla Niemców, co teraz wydaje się oczywiste, był to cały czas Hausdorf.

Drugą sprawą, która zaprzątała nasze umysły, oprócz tego że próbowaliśmy się jakoś urządzić było to, że nasze rodziny były porozdzielane i niekompletne. Nie było już wśród nas naszego ojca, który zmarł na Syberii i nie mogliśmy zapalić świeczki na jego grobie. Był to dla nas durzy ból. Nie było wśród nas także brata Staszka, kuzyna Bolka i innych, no bo przecież  poszli do wojska i nie wiedzieliśmy czy żyją. Tu zamieszkała mama, Józek, Władek i ja. Bardzo za nimi tęskniliśmy i wypytywaliśmy się tych, którzy skądś wracali, czy niczego o nich nie wiedzą. Nikt nie potrafił nam jednak udzielić żadnej informacji. Gdy mama pytała się kogoś, kto zwał się ludową władzą, to na ogół odpowiadał, że najważniejsze że germańscy zostali pobici i że jakby co się stało, to na pewno zostaniemy poinformowani. Mama jednak kompletnie nie wierzyła w to co nowa władza mówiła i w ich zapewnienia. Byli oni z nadania sowietów, a z nimi mieliśmy jak najgorsze wspomnienia. To co mówili o naszych żołnierzach,  to było takie mydlenie oczu. Przecież nie było pewności czy nowa władza wie, gdzie my żyjemy i czy wie, że wojacy to nasza rodzina. Takie mieliśmy wątpliwości. W każdym bądź razie niepokój był coraz większy, tym bardziej, że co jakiś czas rozchodziła się wieść, że w Sokolcu, Ludwikowicach pojawił się ktoś, kto w wojsku służył. A więc niektórzy wracali, a naszych nie było. Przychodziły na nas, szczególnie na mamę, najbardziej koszmarne myśli. Ale co było robić, modliliśmy się o ich powrót i wyglądaliśmy, czy wracają czy jeszcze nie. Z każdym dniem niepokój był coraz większy, bo słyszeliśmy, od tych którzy wrócili, że naszych zginęło bardzo dużo na tej wojnie.

W końcu się doczekaliśmy. Nie pamiętam dokładnie kiedy to się stało, ale radość była ogromna, bo zaczęli wracać nasi wojacy. Po zdemobilizowaniu dowiedzieli się gdzie mieszkamy i czym prędzej wracali do domu. Jaka to była wielka radość, gdy mama zobaczyła Staszka. My też byliśmy strasznie podnieceni, bo wreszcie zobaczyliśmy brata. Był taki dorosły i mężny i jakiś taki bardzo poważny. Dla nas to był prawdziwy bohater.  Staszek zamieszkał oczywiście z nami. My byliśmy ciekawi jego, on nas. Jaka byłam dumna, gdy mnie uściskał i powiedział mi, że ostatni raz widział mnie gdy byłam jeszcze mała, a teraz jestem dorosłą i piękną dziewczyną. Myślałam, że mi serce pęknie ze szczęścia. Usłyszeć taki komplement od brata, którego się podziwiało i za którym tak długo się tęskniło i którego się uważało za bohatera to było coś niesamowitego. Ile w tym było prawdy to się nad tym nie zastanawiałam, ale usłyszałam to i dla młodej dziewczyny to było niesamowite przeżycie. Jak byłam dumna i jakie to było szczęście, że mogłam się z nim czasami przejść przez wioskę. Byłam przekonana, że wszyscy na nas patrzyli i nas podziwiali. Takie tam dziewczęce wspomnienia.

Czasami Staszek opowiadał nam   o swoich przeżyciach na wojnie. Słuchaliśmy go wtedy z wielkim zaciekawieniem i z otwartymi ustami. Zadawaliśmy mu mnóstwo pytań. Na niektóre odpowiadał, na niektóre pytania odpowiadać nie chciał. Pewnie wiele różnych przeżyć wojennych kotłowało mu się w sercu. My tego nie rozumieliśmy, on to jakoś musiał przeżyć i tak po naszemu mówiąc – strawić. Jednak te rozmowy i wieczorne wspominki, wspominam z wielkim rozrzewnieniem.

Nie wszyscy nasi wojacy wrócili od razu, tylko co jakiś czas ktoś powracał. Wielka radość była także jak wrócił kuzyn Bolek. On też był jakiś taki poważny i dorosły. Mogę śmiało powiedzieć, że był zupełnie inny, niż widziałam go ostatni raz na Syberii. Tak bardzo wydoroślał i zmężniał On też miał mnóstwo wspomnień

 Nasze rodziny się spotykały przy najróżniejszych okazjach. Byliśmy ze sobą bardzo zżyci i łączyło nas wiele wspólnych wspomnień i przeżyć. W czasie tych spotkań opowiadaliśmy sobie o naszych dotychczasowych losach. Wojacy też opowiadali. My młodzi słuchaliśmy tego z otwartymi ustami. Co oni przeżyli i ile przeszli.

Najpóźniej wrócili ci, którzy służyli u Andersa, no bo oni musieli do Polski wrócić z Anglii. Nie każdy z nich się na to zdecydował, ale niektórzy się pojawiali. Potem to już dalsza część naszego życia. Walka o lepsze domostwa, które były zajęte przez te pierwsze transporty i przydzielane w pierwszej kolejności górnikom z Francji. Jakoś musieliśmy sobie układać życie z mieszkającymi tu Niemcami, a potem rozpoczęły się dla młodszych dzieci lekcje w szkołach, pierwsze prace zarobkowe, pierwsze miłości i jakoś przyzwyczajaliśmy się do nowego życia. Dla nas też bardzo ważne było to, że był tu kościół i odprawiane były msze św. Życie więc zaczęło wracać do normy, tym bardziej że chociaż były to obce tereny, to jednak było wśród nas trochę znajomych wschodniaków, którzy podobnie jak my myśleli, podobnie jak się zachowywali i mieli podobne zwyczaje i zachowanie.  Tak przeżyła aż do czasów dzisiejszych, ale coraz częściej wracam myślami do tamtych czasów i zastanawiam się skąd mieliśmy tyle siły aby to wszystko  przeżyć. Mam też dziwne wrażenie, że wnuki i prawnuki słuchają tego z niedowierzaniem, no bo dla wielu młodych to niemożliwe, aby coś takiego mogło się wydarzyć.



                   

stat4u