Dodano: 2020-03-04, Tadeusz Długosz

Przez cały 2017 rok w tym miejscu biuletynu parafialnego zamieszczaliśmy nazwiska naszych zmarłych, których rocznica śmierci przypadała w danym tygodniu. Za tych zmarłych modliliśmy się następnie w czasie nabożeństwa do Bożego Miłosierdzia. Na rok 2018 mamy inne zamierzenia. Na ostatniej stronie naszego biuletynu będziemy zamieszczać wspomnienia tych parafian, którzy do Jugowa przybyli z różnych stron świata i tutaj znaleźli swój własny dom. Naszym celem jest zapoznanie się z ich losami i jak odbierali to, że musieli porzucić swoje rodzinne i ukochane strony i przyjechać na tereny całkiem nieznane. Po zapoznaniu się z losem Polaków, jeżeli nam się uda to będziemy chcieli także zamieścić losy naszych poprzedników, a więc mieszkańców naszej parafii przed II wojną światową. Jak oni wspominają tamte czasy i jak odbierali sytuację, gdy musieli się ze swoich domostw wyprowadzić i na ich miejsce przychodzili mieszkać ludzie całkowicie im nieznani. Mamy nadzieję, że pomimo upływu czasu znajdziemy świadków, którzy swoimi wspomnieniami będą się chcieli z nami podzielić. Przez kilkanaście tygodni będziemy jako pierwsze zamieszczać wspomnienia państwa Tadeusza    Długosza, mieszkańca Jugowa z ulicy Głównej.  

Rok 1938 pamiętam dosyć dobrze. Wtedy chodziłem do szkoły podstawowej. Pochodziłem z rodziny wielodzietnej. W domu było nas jedenaście osób. Życie było ciężkie, bo mama była kolonistką. Przyjechała z Sandomierza na tereny zabużańskie, to jest do wsi Mogiła, gmina Krasne, powiat złoczowski, województwo tarnopolskie. Z tak liczną rodziną postanowiła przystąpić do budowy skromnego domu mieszkalnego  oraz gospodarczego, a miała tylko 4 morgi ziemi. Ja, jako najmłodszy chłopiec otrzymywałem w domu stosunkowo najlżejsze prace. Przed pójściem do szkoły moim obowiązkiem było napasienie gęsi. Starsi bracia pracowali ciężej. Jeden na torach kolejowych, dwóch na folwarku u pana hrabiego i rządcy. Nasze warunki domowe były bardzo skromne. Dzienny zarobek za 10 godzin pracy wynosił zaledwie 50 groszy. W sumie na jedenaście osób było to 150 groszy dziennie, a więc 1 zł. i 50 groszy. Przy takich zarobkach utrzymanie rodziny było sporym problemem i żeby wyżywić całą rodzinę trzeba się było sporo nagimnastykować. W szkole na lekcji, czy też na religii nikt nigdy nie zapytał, czy jakieś dziecko jest głodne, czy jadło śniadanie. W tym przedwojennym czasie większość ludzi była bez pracy, a więc zapewnienie podstaw utrzymania rodziny było dla bardzo wielu ludzi sporym problemem       

Moja mama piekła chleb, który dochodził w piecu chlebowym i już za chwilkę miał być gotowy. Prosiła sołdata, aby pozwolił jej wyciągnąć i zapakować chleb, który wykorzystałaby do wyżywienia licznej rodziny w dniach, które dla nas miały być  kompletnie nieznane. Sowiecki żołdak nie zwracał najmniejszej uwagi i nie zareagował na prośby naszej płaczącej matki, która już nie wiedziała jak go prosić. Mieliśmy również mały inwentarz. Ojciec prosił, żeby pozwolono zabrać jedną świnię i wziąć ją ze sobą. Ona zapewniłaby nam wyżywienie na pewien czas. Wtedy usłyszał odpowiedź; - Jeśli będziesz się upierał, to zaraz ty będziesz tą świnią i ciebie ubiję. Wyjdzie na jedno. Kobiety mogły się jeszcze spodziewać jakiegoś małego zrozumienia, natomiast mężczyźnie z miejsca grożono śmiercią i nie było wątpliwości, że mogą każdego mężczyznę, ojca czy syna zabić. Przecież dla nich podobni byli do świń. Te przeżycia były niezwykle dramatyczne dla moich rodziców, ponieważ byli bezsilni wobec brutalnej i prymitywnej przemocy i nie za bardzo mogli pomóc swojej rodzinie. Trudno wyobrazić sobie co wtedy przeżywali. Jeszcze dobrze nie wyszliśmy z domu, a ukraińscy sąsiedzi, którzy przyczynili się do naszej wywózki, typując rodziny o niepewnej postawie wobec sowietów, już rozkradały wszystko z naszych domów. Tego widoku nie można zapomnieć. On utkwił w mojej pamięci i będzie w niej trwał do końca życia. Przecież ich znaliśmy i często rozmawialiśmy, traktując jako dobrych sąsiadów.

Kolejna scena, którą dobrze pamiętam rozegrała się na stacji kolejowej w miejscowości Krasne. Przywieziono nas bezpośrednio pod wagon bydlęcy. Otworzono olbrzymie (tak wtedy je postrzegałem) zasuwane drzwi i nakazano natychmiast wejść do tego wagonu. Dookoła stali uzbrojeni w karabiny i bagnety sowieccy żołnierze. Byliśmy mocno wystraszeni, nie wiedzieliśmy gdzie nas wywożą i co z nami będzie, na dodatek nikomu nie pozwalano  pożegnać się z tymi, którzy odprowadzali zesłańców. A trzeba zaznaczyć, że tych których wywożono było bardzo dużo. Nie wiem ilu to mogło być, ale wydawało mi się, że są to wielkie ilości ludzi. W końcu, gdy już weszliśmy do wagonu, drzwi zamknięto z zewnątrz. Przeraźliwie ryknęła lokomotywa, wypuszczając olbrzymie kłęby pary i ruszyliśmy. Rozpoczęła się nasza podróż w nieznane. Wewnątrz wagonu, po obu stronach były drewniane, piętrowe prycze. Pamiętam, że nie wolno było rozścielić słomy na podłodze, bo według naszych oprawców groziło to spowodowaniem pożaru. Na środku wagonu stał metalowy piec i jak się paliło to było w wagonie w miarę ciepło i można się było przy nim ogrzać. Czym jednak palono i na ile tego opału wystarczało to już nie pamiętam. W każdym wagonie znajdowało się 35 – 40 osób, a więc było w nim ciasno, no bo prycze zajmowały sporo miejsca, był piec, który gwarantował nam trochę ciepła, miejsca wolnego brakowało.

Drzwi wagonów były zablokowane od zewnątrz. Natomiast okna pozabijane deskami, tak że w wagonie brakowało nie tylko słońca, ale i światła. Po krótkim czasie zaczynało nam tego światła brakować. Marzyliśmy, po kilkunastu godzinach podróży, aby zobaczyć słońce. Wydawało nam się że przecież nie mogło zgasnąć, a na naszym podwórku mieliśmy go pod dostatkiem. Bardzo brakowało nam też tego, że nie mogliśmy się pożegnać z najbliższymi i oni tak jak my nie wiedzieli co się z nami stanie. W wagonie było ciągle słychać płacz dzieci i ich pytania, mamusiu dokąd jedziemy. Rodzice nie wiedzieli co odpowiedzieć i często próbowali je uspokoić jakimś stwierdzeniem, że już niedługo zobaczymy słońce, że nasza podróż się niebawem skończy, a niektórzy mówili wprost, że źli ludzie nas wywożą nie wiadomo gdzie. Zresztą u naszych rodziców też było widać strach i przygnębienie, bo nie wiedzieli, czy przy najbliższym postoju nie oddzielą ich od swoich dzieci.  Jechaliśmy cały dzień. Następnego dnia otworzono wagony i podano nam wodę. Po przekroczeniu granicy państwa polskiego, już na terenie sowieckim, enkawudziści znowu otworzyli wagony i pozwolili do każdego wagonu zabrać dwa wiadra węgla, oraz podano do każdego wagonu dwa wiadra zupy zwanej nalewajką. Zresztą stwierdzenie, że była to zupa, jest mocno na wyrost. To co było w tych wiadrach trudno nazwać zupą w naszym rozumieniu. Była to w rzeczywistości przegotowana woda z nie wiadomo czym w środku. Wagon stał się naszym domem na 4 tygodnie. Tyle jechaliśmy. Mrozy były coraz silniejsze, życie w wagonie coraz trudniejsze i coraz bardziej uciążliwe. Wielu chorowało, wielu się przeziębiło, kilku było poparzonych, bo za bardzo zbliżyli się do piecyka i nieopacznie ktoś ich popchnął i dotknęli rozgrzanych blach. W niektórych wagonach ludzie nie wytrzymywali trudów podróży i umierali. Widzieliśmy jak na postojach wynoszono ciała zmarłych. Wielu ludzi prosiło o pomoc lekarską, lecz nikt jej nie otrzymywał, tańsze było wyniesienie z wagonu trupa, niż zorganizowanie lekarza.

Leczenie chorych kompletnie nie interesowało naszych oprawców i patrzyli z uśmiechem na prośby zesłańców.  Zmarłych wrzucano na wozy i wywożono, nie informując rodziny w jakiej miejscowości będą pochowani. Te przeżycia sprawiały, że w wagonach panował smutek i przygnębienie. Przecież to było bardzo trudnie nie wiedzieć, gdzie jest pochowany mąż, żona, czy dziecko. W dalszym ciągu nikt nas nie informował dokąd nas wiozą i co z nami będzie. Domysłów było bardzo dużo. Niektórzy swoimi przemyśleniami dzielili się z resztą współtowarzyszy, a ich przemyślenia były wielokrotnie tragiczne i one jeszcze większe przygnębienie w wagonach wprowadzały. Wagony otwierano raz dziennie. Wtedy otrzymywaliśmy wodę, zupę (nalewajkę) i pozwalano brać trochę węgla do każdego wagonu. Coraz więcej zesłańców było przeziębionych i chorych. Bardzo wielu załamywało się psychicznie. Warunki sanitarne były okropne. Do załatwienia spraw fizjologicznych służyła jedna dziura w podłodze. Jedna dziura na 40 osób. Początkowo było to dla wszystkich niezwykle krępujące i wstydliwe. Z biegiem czasu ludzie się do tego przyzwyczajali, ale i tak było to bardzo upokarzające, szczególnie dla tych, którzy po nalewajce mieli jakieś problemy żołądkowe. O smrodzie i jakimkolwiek braku higieny nie ma co mówić.

W wagonach było ciemno, tylko szpary w ścianach wagonu pozwalały zobaczyć trochę świata. Chociaż oczy do zmroku w wagonie się przyzwyczajały, to jednak atmosfera w nim była z każdym dniem coraz bardziej przygnębiająca. Zdawaliśmy sobie sprawę, że z każdym dniem oddalaliśmy się od ukochanej Ojczyzny i od rodzinnych stron. Niektórym ciężko było nawet o tym myśleć, bo zaraz ich oczy robiły się wilgotne. Szaleńcze i bardzo ostre zrywy lokomotywy w czasie ruszania sprawiały, że dzieci i starsi spadali z pryczy na podłogę. Nie ma się czemu dziwić, bo byli coraz bardziej osłabieni i niektórzy robili się obojętni na wszystko, co się wokół działo. W czasie takich upadków niektórzy mocno się poobijali, ale było także kilka przypadków złamania kończyn. Proszono wtedy o lekarza, ale było to wołanie na puszczy. Nikt się tym nie przejmował. Czasami jakimiś swoimi sposobami starano się unieruchomić rękę, ale był to amatorskie i mało skuteczne pomaganie. Wynalazkiem sowieckim i dodatkową udręką było to, że pociąg zatrzymywał się na stacjach, na których nie było żadnych zabudowań. Gdy nas wypuszczono, to krajobraz był pustynny, gdy nas nie wypuszczano z wagonu, bo nie był na to czas, to przez szpary w ścianach widzieliśmy bezmierną pustkę. Nic, tylko olbrzymie przestrzenie. Tak sobie teraz myślę, że robiono to w tym celu, aby łatwiej obserwować próbę ucieczki i po prostu takiego uciekiniera zastrzelić. Nie miałby żadnych szans, bo nie było się gdzie ukryć. Było to też działanie na naszą psychikę; zobaczcie same pustki. Od nas zależy czy dostaniecie coś do jedzenia, czy nie. My jesteśmy tu panami.

Zbliżał się kolejny, trzeci dzień podróży w nieznane, polskich zesłańców, coraz bardziej zmęczonych fizycznie i umęczonych psychicznie, przez stalinowskich żołdaków. Pamiętam, jak na jednej stacji zatrzymano nasz transport i otworzono wagony, a ja zauważyłem niewielką hałdę węgla. Krzyknąłem wtedy do kolegi; zobacz, tam leży węgiel! Kolega o nazwisku Julian Tworek zareagował natychmiast, a był ode mnie starszy. Wyskoczył z wagonu z przekonaniem, że musi tego węgla trochę wziąć.  Na wezwanie enkawudzisty, pilnującego nasz transport, dobiegło trzech innych z psami, chcąc go przemocą zatrzymać i prawdopodobnie oddzielić od transportu. Możliwe, że chcieli go aresztować, za takie nieposłuszeństwo i samowolę. Mój kolega był młody i silny, rzucił się na ziemię i trzymał się mocno szyny, szarpiąc się z sowieckimi enkawudzistami. My, jego koledzy, młodzi chłopcy, rzuciliśmy się do nóg żołnierzy, prosząc o pozwolenie na powrót do wagonu naszego kolegi. Nastąpiła chwila milczenia i konsternacji. Za chwilkę uspokojono, do tej pory wściekle ujadające psy i pozwolono nam wszystkim na powrót do wagonu z wiadrem węgla. Gdy zamknięto drzwi na zasuwę, nastąpiła cisza, ale na twarzach dorosłych było widać szacunek dla nas młodych za naszą postawę. Uśmiechali się do nas przez łzy.  Byliśmy przecież dziećmi, ale czuliśmy się w tej chwili prawdziwymi bohaterami. Z takim poświęceniem i ryzykiem zdobyliśmy węgiel i obroniliśmy kolegę.

Ta dodatkowa, niespodziewana, chociaż mała ilość węgla ucieszyła cały wagon, w którym po rozpaleniu piecyka zrobiło się chociaż na trochę ciepło i przyjemnie. Przypomniałem sobie wtedy, jakie ciepło biło od naszego pieca w domu, gdy w chłodne dni rozpalaliśmy go i cała rodzina się przy nim ogrzewała. Gdy węgiel się już skończył i nastała do noc, do wagonu znowu przez szpary wdzierał się siarczysty mróz. Na dworze, a co za tym idzie i w wagonie było coraz zimniej. Rodzice bardzo się starali, aby otulić swoje dzieci jakimiś ubraniami, aby chociaż je bronić przed dokuczliwym mrozem. Po jakimś czasie, było to może po dwóch, trzech tygodniach podróży, coraz częściej zesłańcy wspominali co zostawili w swoim domu i co teraz by robili, gdyby w dalszym ciągu tam mieszkali. Były to wspomnienia pełne nostalgii i smutku. Przecież dom każdej rodziny był najpiękniejszy i najcudowniejszy i trzeba go było zostawić. Były to wspomnienia tym bardziej smutne, bo nie wiadomo, czy coś w nim zostało, czy sąsiedzi ukraińscy wszystkiego nie powynosili, całego dorobku życia. Z każdym dniem ta tęsknota za domem rodzinnym była coraz większa i większa, tym bardziej że jedzenie, które każdy miał w zapasie pokończyło się, a dzieci coraz częściej płakały z głodu i zimna. Nalewajką nie można się było najeść.

W ostatnim dniu czwartego tygodnia podróży, a była to sobota, dowieziono nas do stacji. Po wyładowaniu wagonów dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Muraszy. Nic ta nazwa nikomu nie mówiła i nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Rozładunek ludzi odbywał się pod ścisłą kontrolą NKWD. Na stację podjechały odkryte samochody ciężarowe. Załadunek ludzi na te wagony sprawiał niezwykle smutne wrażenie. Ludzie byli wygłodzeni, pozarastani, nieumyci. Przykry widok, gdy się w takim stanie widziało sąsiadów, niedawno jeszcze  eleganckich, którzy w domu bardzo dbali o swój wygląd. Po załadunku na te samochody zawieziono nas jakieś 60 kilometrów do najbliższej rzeki, która nazywała się Łuza. Tam kazano przeładować się nam na podwody konne, czyli na sanie ciągnięte przez jednego konia. Zima była tam niezwykle ostra, więc pokrywa na rzece była bardzo gruba. Tymi podwodami jechały tylko dzieci i osoby niesprawne i te, które w czasie podróży doznały różnych kontuzji. Pozostali szli pieszo po zamarzniętej rzece. Podróż była uciążliwa i przebiegała w zupełnej ciszy, gdyż ludzie byli zmęczeni i przestraszeni co też z nimi teraz będzie. Myślę, że ta podróż wynosiła ok. 35 – 40 kilometrów. Rzeka była wielka. Po obu stronach rósł wysoki las. Całkowite odludzie. W lesie, z tego co pamiętam, wałęsały się watahy wilków, ale pilnujący nas enkawudziści byli uzbrojeni w karabiny, więc my dzieci wilków się nie obawialiśmy.  

Wreszcie dotarliśmy na miejsce, gdzie był wyrąb lasu i ujrzeliśmy durzy, drewniany barak, zbudowany z grubych bali i uszczelniony mchem. Tu będziecie mieszkać, to jest wasz nowy dom, powiedział sowiecki żołnierz, strażnik. W baraku po obu stronach były prycze z gołych desek, a na środku izby stał duży piec. Polecono zesłańcom naciąć drzewa i napalić w piecu, aby się ogrzać i nie zamarznąć, bo zima była niezwykle sroga. Powoli zapadał już zmrok, a więc wszyscy zdawali sobie sprawę, że będzie ona niezwykle mroźna. I rzeczywiście, na miejscu naszego nowego zamieszkania, mróz dochodził w nocy do 40 stopni. Rano, po skromnym posiłku, a więc dwustu gram chleba i trochę ciepłej wody, zaprowadzono skazańców na miejsce pracy. Śniegu było co niemiara i miejscami przewyższał on wzrost średniego człowieka. Enkawudzista jechał na nartach z szerokich desek, zagiętych z przodu i przywiązanych do sfatygowanych butów jakąś włókniną. Wszyscy zesłańcy szli w ciszy gęsiego. W lesie kazano nam rozpalić ogień. Młodzież donosiła gałęzie. Było to uciążliwe, ponieważ mróz był sążnisty a z braku ciepłego obuwia nogi bardzo szybko przemarzały. Wtedy  dowiedzieliśmy się co będziemy robili i po co tu jesteśmy. Tajga, to było nasze przeznaczenie. Pamiętam ten pierwszy dzień pracy w tajdze, jako coś najbardziej przykrego i okrutnego. Daleko od domu, w obcym kraju i przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych zanosiło się, że spędzimy bardzo dużo czasu. Łzy same cisnęły się do oczu.

Po powrocie do baraku, z ciężkiej pracy w lesie, odzież i obuwie daliśmy do suszenia przy piecu. Bardzo szybko po całej izbie rozniósł się zapach suszonych, przepoconych ubrań. W międzyczasie polecono nam naciąć brzozowego drewna na łuczywo, którym oświetlało się pomieszczenie. Niestety łuczywo szybko się wypalało i trzeba było rozpalać następne i następne, aż do ułożenia się do snu wszystkich mieszkańców naszej izby. Potem przyszedł żołnierz i pokazał nam obuwie, które mieliśmy otrzymać w dniu następnym, a które miało się lepiej nadać na siarczyste mrozy, jakie tam panowały. Gdy mówiło butach spodziewaliśmy się jakiegoś obuwia z kożuchem w środku, ale gdzie tam. Każdy pracujący w lesie otrzymał sznurek i worek, który należało przeciąć na pół i owinąć nogi do kolan. Po wykonaniu tej czynności zaprowadził nas nad rzekę Łuzę i kazał zanurzyć obie nogi w wodzie i szybko wyciągnąć. Po upływie kilku minut powstał but z lodu o grubości 2 – 3 cm. W ten sposób z uśmiechem stwierdził, że otrzymaliśmy obuwie do pracy w lesie w bardzo niskich temperaturach. Sposób ten był już sprawdzony wcześniej przez sowietów.                                          

Był marzec 1940 roku. Po powrocie z pracy ludzie byli bardzo osłabieni. Z każdym dniem było widać, że to już jest coraz bardziej wycieńczenie organizmów ludzi pracujących ponad siły, którzy nie dojadają. W pamięci utkwił mi widok, jak wracając do baraków po grząskim i głębokim śniegu jeden drugiemu pomagał, by w komplecie do tego baraku dotrzeć, bo niektórzy po ciężkiej pracy mieli problem z normalnym chodzeniem. Zaraz po powrocie znowu były suszone przemoczone ubrania i każdy z przymusowych robotników, chociaż przez chwilę chciał się ogrzać przy piecu. Tak upływały nam długie tygodnie, miesiące i lata. Marne jedzenie, które otrzymywaliśmy, było powodem różnych chorób, kurzej ślepoty, gruźlicy, szkorbutu. Bywało, że pracujący w lesie o zmroku już nic nie widział i wracając z pracy trzeba go było trzymać za ręce. Były też przypadki, że pracownik chciał chwilę odpocząć, siadał pod drzewem, trochę się zdrzemnął i już nie wstawał. Umierał z wycieńczenia i wychłodzenia organizmu, dlatego też wszyscy się wzajemnie pilnowali, aby nikt, nawet na chwilę nie siadał bez opieki kolegi i nie oddalał się za daleko, bo to groziło śmiercią, gdyby nie widziany przez nikogo, chciał chwilkę odpocząć. Norma wyżywienia dla niepracującego wynosiła 200 gram chleba i 400 gram owsa, dla pracującego 400 gram chleba, a wyróżniający się w pracy mogli liczyć na 800 gram chleba i tyle samo owsa.

Tak pracowaliśmy i tak wyglądało nasze życie do sierpnia 1941 roku.  Wtedy ogłoszono nam, że zostało zawarte porozumienie Sikorskiego ze Stalinem i sowieci ogłosili amnestię. Byliśmy wolni i mogliśmy zacząć swobodnie się przemieszczać. Oprócz wielkiej ulgi wielu zastanawiało się co teraz robić. Powiedziano nam, że możemy poruszać się bez problemów i jak ktoś chce, to może zmienić miejsce pracy. Pamiętam, jak ludzie szli do kołchozów, które były oddalone nawet o 60 kilometrów, by wymienić odzież, którą otrzymaliśmy chyba z UNRY na ziemniaki, czy w ogóle na jakiekolwiek wyżywienie. Ja z moją mamą też odbyłem taką podróż, by wymienić płaszcz na ziemniaki i liście kapusty. Gdy wróciliśmy po długiej wędrówce do baraku, to okazało się, że nasz tata zdobył gdzieś kilka kilogramów obierek z ziemniaków i ugotował je. Następnie zaprosił nas na ucztę mówiąc; Kochane dzieci, żeby Stalin częstował swoje dzieci takim tortem, jak ja was częstuję. Chyba nazajutrz do baraku przyszli enkawudziści, związali ojcu ręce i zawieźli go w nieznane nam miejsce. Byliśmy zrozpaczeni. W więzieniu ojciec przebywał dwa lata i po wyjściu ważył 40 kilogramów. Na mocy porozumienia Sikorskiego ze Stalinem, zaczęto tworzyć w Rosji polską armię, która miała walczyć z Niemcami. Do tej armii zgłosił się ojciec i czterech braci. Ojciec i dwóch moich braci przeżyło wojnę i powrócili do rodziny, natomiast nigdy nie dowiedzieliśmy się co się stało z pozostałymi dwoma braćmi, czy przeżyli wojnę, czy na niej zginęli. W roku 1944 przesiedlono nas do miejscowości Milerowo, a potem do sowchozu „Industria”, w obwodzie rostowskim. Tam rozpoczął się kolejny etap naszego zesłańczego życia, choć niewątpliwie łatwiejszy niż na Syberii, ale to już jest inna historia i inna opowieść. Tak pokrótce wyglądało nasze życie na zesłaniu. Oczywiście jest to opisane w wielkim skrócie, zresztą żadne, nawet najbardziej barwne opisanie tych wydarzeń nie oddaje tego cośmy przeżyli na wygnaniu.

 

 

                                                              



                   

stat4u