Dodano: 2020-06-20, Ewa Brębor

Z ciekawością, ale i ze zdziwieniem, oraz z wielkim zainteresowaniem  przyjęłam zaproszenie, żeby opowiedzieć parę zdań o swoich przeżyciach wojennych i o tym jak mieszkało mi się w Jugowie po wojnie. Nigdy nikt się tym się za bardzo nie interesował. Owszem czasami komuś o tym opowiadałam, szczególnie w rodzinie, ale żeby kogoś przeżycia młodych Niemców, co się działo w czasie wojny i po niej  interesowały to nie bardzo. Raczej ukrywaliśmy swoje ówczesne odczucia, no bo takie były czasy i za bardzo o tym lepiej było nie mówić. Skoro jest taka okazja   to   parę zdań o moich wspomnieniach dziecięcych z chęcią opowiem. Będę oczywiście mówiła o wspomnieniach dziecka niemieckiego, a właściwie śląskiego, o tym co mi  w pamięci utkwiło i o tym co pamiętam. Moje opowieści mogą być trochę nieskładne, ponieważ mam przed oczami ileś tam obrazów z tamtych czasów, ale czasami trudno mi je umiejscowić i osadzić w czasie.   Nazywam się Ewa Brębor z domu Juppe. Muszę zaznaczyć, że o czasach wojennych niewiele opowiem, ponieważ zbyt wiele z tych czasów nie pamiętam. Niewiele będę mogła powiedzieć o wojnie w Jugowie, ponieważ mnie i mojej rodziny wtedy tu nie było. Ale po kolei.  Urodziłam się 3 lutego 1938 roku. Moja mama była rodowitą jugowianką, a właściwie hausdorfianką. Tata natomiast od młodości pracował na majątku w Ścinawce, a więc z tamtych stron pochodził. 

Z tego co pamiętam, a pamiętam z opowiadań  i wspomnień rodziców, to rodzina ojca, gdy był dzieckiem, przeprowadziła się do Hausdorfu, czyli do Jugowa. Moja mam pochodziła z biednej rodziny. Tutaj naprawdę przed wojną się nie przelewało. Znalezienie pracy nie było łatwe, dlatego wszyscy chcieli pracować na kopalni. Kopalnia, z tego co mówiono, była jedynym źródłem utrzymania dla wielu niezamożnych ludzi, którzy nie mieli swojej gospodarki. Na kopalni za wiele  nie płacono, ale jakiś zarobek był, niewspółmierny do wykonywanej pracy. Dlatego też mama, pochodząca z ubogiej rodziny, w wieku 13 lat poszła do pracy jako pokojówka. Jako dziecko musiała sprzątać, wynosić śmieci i spełniać polecenia tych, którzy ją zatrudniali. Miała 13 lat, a więc VII klasa. Zamiast się uczyć, pracowała. Zarabiała, z tego co mówiła niewiele, ale trochę się do budżetu rodzinnego dokładała. Nie była oczywiście w tym wyjątkiem. Bardzo wiele młodych dziewcząt, a właściwie dzieci i młodych chłopców najmowało się do pracy, aby parę groszy zarobić. To nie były Niemcy z dzisiejszych czasów. Bieda, z tego co mi mówiono, była u wielu rodzin naprawdę spora.  Ja tych czasów przedwojennych nie pamiętam, ale z tego co opowiadali moi rodzice, ciotki i wujkowie, to za ciekawie w Hausdorfie  i okolicach nie było. Kilku gospodarzy, którzy mieli trochę, albo sporo ziemi to radzili sobie całkiem dobrze, a reszta to bieda i liczenie na to to, że do kopalni do pracy przyjmą. Innych możliwości nie było.

Zresztą słyszałam od starszych mieszkańców naszej miejscowości, że jak trzeba było o 6.00 być w kopalni, to górnicy z Sokolca o 4.30 wychodzili do pracy, żeby się nie spóźnić. Do pracy szli oczywiście na piechotę. W zimie to mieli wielkie problemy, bo musieli przedostać się do Hausdorfu przez wielkie zaspy. Przecież dróg, szczególnie na skróty, nikt nie odśnieżał. Zanim doszli do pracy, to już byli umęczeni wędrówką. Żeby sprawa była jasna  żadnych połączeń autobusowych nie było. Kopalnia chciała mieć górników i to oni musieli dojść do pracy. Za PRL-u, jak starsi pamiętają, autobusy górników dowoziły. Wtedy nikt o tym nie myślał. Owszem, jeździło się czasami w zimie saniami na zakupy, albo na odpust,  jak ktoś je miał, a generalnie chodziło się na piechotę, albo jakimś rowerkiem można było do sąsiadów dojechać. Ale rower to też już był luksus. Wiem, że to o czym mówię, może wydawać się jakimiś dziwnymi i zmyślonymi opowieściami, ale tak było. Szkoda, że ksiądz nie rozmawiał o tym, z nieżyjącymi już panią Trochimowicz, Grossman, czy też  Miśkiewicz. One by z pewnością to potwierdziły. Z głodu to może nikt nie umierał, ale o jako taki byt i wikt, to trzeba było naprawdę walczyć. Na starych zdjęciach widać, jak co pomniejsi gospodarze, którzy mieli kawałek zagonu, orają pole krowami. Ale jak krowa się napracowała, to mleka dawała mniej. Coś za coś. Ale wracając do mojej rodziny. Moi rodzice w 1936 roku zawarli małżeństwo. Oczywiście w Hausdorfie. Była tu parafia i z tego co mi mówiono, był też Urząd Stanu Cywilnego. Czy wtedy mieli ślub kościelny i cywilny, czy tylko kościelny, to szczerze mówiąc nie pamiętam, ale chyba ten i ten, bo takie zdaje się było prawo.

W 1938 roku, a więc rok przed wybuchem wojny, w poszukiwaniu pracy i lepszego życia, ojciec zdecydował się wyjechać do Wolfsodrfu, czyli dzisiejszego Wilkowa. Tam zatrudnił się na kopalni. Dlaczego wyjechał z Hausdorfu do Wolfsodorfu to nie wiem. Przecież tu też była kopalnia. Po jakimś czasie ściągnął nas do siebie i od tej pory Wolsdorf był moim miejscem dorastania. Muszę więc powiedzieć, że lat wojny z Jugowa to nie pamiętam dlatego, że mieszkałam w dzisiejszym Wilkowie, a poza tym byłam małym dzieckiem, ale chętnie poopowiadam co pamiętam. Z tym, że muszę zaznaczyć, czuję się jugowianką, hausdorfianką, bo tu się urodziłam. Ponieważ byłam jedynaczką, to niewątpliwie byłam rozpieszczana. W Wolsdorfie, tata pracował na kopalni, a mama, z tego co pamiętam, zajmowała się domem i ewentualnie dorabiała sobie pomagając innym w różnych domowych pracach, żeby dorobić do niewielkiej pensji ojca. Jak wyglądała wojna i co o niej mówiono, to niewiele mogę powiedzieć. Oczywiście mam kilka obrazków z lat dziecięcych przed oczami. Pamiętam koleżanki i kolegów, chociaż wielu imion i nazwisk nie pamiętam, jakieś zabawy, bo dzieci było wtedy sporo, ale że była wojna i Niemcy były jej głównym aktorem, to nie miałam pojęcia. No cóż, byłam dzieckiem. Co o tym myśleli moi rodzice to też niewiele mogę powiedzieć, ze względu na wiek, ale oni też bardziej czuli się niemieckimi Ślązakami, a więc hausdorfianami. Wiem, że to teraz trudno niektórym zrozumieć, ale tak było. Czy w Wolsdorfie   były jakieś happeningi i akcje popierające politykę Hitlera, to nie wiem, ale wielce prawdopodobne że tak.

Często mnie pytano, czy pamiętam o różnych takich wiecach, czy akcjach poparcia dla Hitlera. Muszę powiedzieć i jeszcze raz zaznaczyć, że byłam wtedy małym dzieckiem i nie dlatego, że nie chcę o tym mówić, ale po prostu nie pamiętam. Jako dziecko miałam inne spray na głowie. Żeby się pobawić, żeby być z koleżankami, ale całkiem możliwe,  że w jakichś takich imprezach jako dziecko uczestniczyłam, chociaż nie sądzę, bo pewnie coś tam w pamięci by mi zostało. Oczywiście nie mogę też nic powiedzieć na temat o czym rozmawiali wtedy moi rodzice i jakie mieli na temat wojny czy Wielkiej Rzeszy poglądy. My jako dzieci o tym nie rozmawialiśmy i jeszcze raz chcę powiedzieć, że chyba nawet nie wiedziałam, że jest jakaś wojna, a poza tym bardziej czuliśmy się niemieckimi ślązakami i tu był nasz dom i nasza mała ojczyzna.  To nie jakieś usprawiedliwiane się, ale prawda.  Po prostu nie utkwiły mi się w głowie takie wydarzenia.  Dzieci mają na głowie inne sprawy niż polityka i wojna.  Z cała pewnością wiem, że w Wolsdorfie mieszkaliśmy do 1945 roku. 1945 to rok, kiedy było już wiadomo, że Niemcy przegrali wojnę. Hitler nie ustępował, ale wojna była przegrana i jak potem mi opowiadano, to wielu ludzi zastanawiało się co będzie dalej. Większość myślała, że skończy się wojna, z Hitlerem zrobią porządek i będzie tak jak było, tylko trochę inaczej świat będzie urządzony. Wszystko potoczyło się jednak inaczej.  W pamięci utkwiło mi, że ni stąd ni zowąd do Wolsdorfu przyjeżdżało sporo uciekinierów z Kolonii, chyba z Bawarii, no koniec świata. Spokojna i cicha do tej pory miejscowość, zmieniła się nie do poznania.

Na wiosce było wtedy wielkie, można powiedzieć, zaczadzenie. Starsi w Wolsdorfie bali się Rosjan. O nich słyszano i nimi straszono,  że są dzicy, ze pustoszą ze wszystkiego zdobyte miejscowości, że gwałcą i nie ma na to żadnej kary. Natomiast dziwne   było to, że z zachodu uciekają na wschód, bo Amerykanie wygrywają. Była to jakaś paranoja i zaćmienie umysłu. Można powiedzieć, że przeżyliśmy istne     trzęsienie ziemi. Mnóstwo ludzi chroniło się w naszej niewielkiej miejscowości, uciekając przed zwycięskimi aliantami. Mam wrażenie, że zdecydowanie więcej było tych, którzy uciekali przed Amerykanami, niż przed Rosjanami.  Z tego co pamiętam, każda rodzina musiała przyjąć dwóch uchodźców, uciekinierów i moi rodzice dostali na stancję dwie kobiety, które przez jakiś czas u nas mieszkały. Jak długo to  nie wiem. Wydawało mi się wtedy, że to była cała wieczność, ale szybko do ich obecności, jako dziecko, się przyzwyczaiłam. Gdy front był już blisko, Niemcy dostawali łupnia na każdym odcinku, Rosjanie szli do przodu jak taran, nie licząc się z ofiarami wśród swoich żołnierzy i wśród ludności cywilnej i do naszej miejscowości zaczęły docierać informacje, od uciekinierów niemieckich ze wschodu, że   to co do tej pory słyszeliśmy to nie przesada, ale jest jeszcze gorzej, że nawet młodziutkie dziewczynki nie mogą czuć się bezpiecznie, że Rosjanie nie liczą się z niczym i z nikim, że są praktycznie bezkarni, to mieszkańcy zdecydowali, że trzeba się ukryć. No ale gdzie? 

Nie bardzo było wiadomo, gdzie się schować. Czy uciekać do lasu, no ale gdzie tam mieszkać, czy próbować dostać się do innej miejscowości, ale przecież z innych miejscowości uciekali do nas, a więc tam też było niebezpiecznie. Wtedy to rada wiejskich mędrców zdecydowała, że jedynym bezpiecznym miejscem na ukrycie się jest kopalnia, no bo pod ziemią. W Wolsdorfie, czyli w Wilkowie za wielu tych ruskich nie było, ponieważ front szedł z boku, ale postanowiono, że trzeba się przed ruskimi i ewentualnie amerykanami ukrywać.  Nasza rodzina i wielu sąsiadów ukryliśmy się na kopalni. Nie wiem czy to było pierwsze czy drugie piętro, pierwszy czy drugi szyb, ale mieszkaliśmy przez jakiś czas pod ziemią. Najśmieszniejsze w tej tragedii było to, że wielu ludzi co jakiś czas wychodziło na zewnątrz, aby zorientować się jaka jest sytuacja. Jeszcze śmieszniejsze, z dzisiejszego punktu widzenia było to, że wielu gospodarzy ukrywających się pod ziemią, wieczorem szło do domu, żeby wydoić krowy, nakarmić inwentarz, przynieść trochę mleka, jajka i dalej się ukrywać. Dzisiaj może to wydawać się niepoważne, ale taka była wtedy atmosfera i przerażenie, które przez pewien czas narastało z dnia na dzień, wraz z różnymi opowiadaniami uciekinierów. Po pewnym czasie, nie powiem teraz po ilu dniach okazało się, że front przeszedł bokiem, że kilkunastu żołnierzy sowieckich, którzy byli w Wolsdorfie,  splądrowało co było do splądrowania i poszli dalej, a myśmy się ukrywali. W końcu, po wielu naradach zdecydowano, że dalsze siedzenie pod ziemią nie ma sensu i trzeba wracać do domu.

No i wróciliśmy. Trochę niepewni i wystraszeni co będzie dalej i czy nasze domy jeszcze stoją. Okazało się, że wszystko jest na swoim miejscu, no oczywiście w różnych gospodarstwach z mniejszymi, lub większymi ubytkami, bo jak już wspomniałam, przez Wolsdorf przechodziły jakieś niewielkie oddziały sowieckie i trochę poplądrowali z naszego dobytku. Nie musieli się niczym przejmować, bo chałupy były puste, a myśmy siedzieli po ziemią na kopalni. To co teraz mówię, to już pamiętam dosyć dobrze. To są wspomnienia kilkuletniej dziewczynki. Możliwe, że coś mówię niezbyt dokładnie, ale gdy rozmawiałam wielokrotnie o tym z rodzicami, to moje wspomnienia potwierdzali, że tak było, a więc mam to zapisane w mojej pamięci, chyba dosyć zgodnie z rzeczywistością. Każdy dzień przynosił nowe wieści. Każdy przechodzący przez wioskę uciekinier, coś tam opowiadał, jak wygląda sytuacja na froncie, co wyprawiają na podbitych terenach sowieci itd. Atmosfera więc była coraz bardziej niepewna i jakbyśmy dzisiaj powiedzieli gęsta. W oficjalną propagandę hitlerowską już nikt chyba nie wierzył, no może poza jakimiś zacietrzewionymi nazistami, ale mam wrażenie, że w Wolsdorfie ich za dużo nie było. W czasie wojny żyliśmy dosyć spokojnie. Z wioskowych szczekaczek, rozwieszonych na każdym drzewie dowiadywliśmy się, że jest pięknie, a będzie jeszcze lepiej.

Z biegiem czasu to się zmieniało, i zaczęliśmy odczuwać  „uroki” wojny, bo do wojska zabierano coraz to młodszych chłopców. Na wiosce byli więc tylko starsi, kobiety, dzieci i dużo płaczu, bo co chwilę ktoś dowiadywał się, że ich syn czy też wnuk nie żyje, bo zginął za Wielkie Niemcy i furera. Jak to na wojnie nie było szansy na godny pochówek poległych i ból rodziców był spotęgowany przez świadomość, że nigdy kwiatka nie złożą na grobie syna.  Praktycznie w każdym domu była żałoba i zdjęcie poległego młodego wojaka ozdobione czarną szarfą. Z każdym dniem atmosfera na wiosce była coraz bardziej napięta i nasz, do tej pory pozorny  spokój runął i  rozpadł się tak, jak  rozpada domek z kart. Dalej wierzono, że po wojnie jakoś to będzie po staremu i pozwolą nam żyć w spokoju w swoich domach i na swoich gospodarstwach, ale nikt nie miał takiej pewności, tym bardziej, że wieści na wioskę dochodziły coraz bardziej dramatyczne.  W końcu i  do nas zaczęły  przychodzić zwycięskie rosyjskie wojska. Nie było może ich zbyt dużo i nie była to jakaś regularna armia,  ale poszczególne oddziały przychodziły na nocleg, odpocząć i najeść się. Byli to ci, którzy wspomagali te pierwsze jednostki idące na Berlin, a więc jak nam się wydawało spóźnialscy, czy też maruderzy. Ponieważ Rosjan ginęło bardzo dużo, jak się potem okazało, były to uzupełnienia osobowe i pewnie zaopatrzenie.  W Wolsdorfie był wtedy spory popłoch i na każdym kroku było widać straszny rozgardiasz. Co robić w nowej rzeczywistości.  

Moi rodzice zdecydowali, że trzeba uciekać. Ale dokąd? Po jakichś tam dyskusjach zdecydowali, że do domu, czyli do Hausdorfu, a więc do Jugowa. Nie mieli gdzie wracać, a tu był ich dom, stąd pochodziła przecież mama i tu przez jakiś czas mieszkał tata. Nie wiem czy zastanawiali się co ich czeka, bo tu przecież Ruskie, a w Hausdorfie to nie wiedzieli jaka jest sytuacja, ale tu był ich dom. Zresztą bardzo wielu mieszkańców nie tylko Wolsdorfu, ale i sąsiednich wiosek, ogarnęła jakaś fobia ucieczki. Trzeba wyjeżdżać, bo tu niebezpiecznie.  Rozpoczęły się przygotowania do przeprowadzki. Poszło to dosyć sprawnie. Na taki wózek drabiniasty, na drewnianych kołach, rodzice zapakowali co najważniejsze, resztę zostawili w mieszkaniu, które do tej pory było naszym domem i wyruszyliśmy. Chociaż tego majątku było niewiele, to bardzo o niego dbaliśmy, żeby nic nie zginęło, czy też żeby nikt nic nie ukradł i wędrowaliśmy w nieznane. Nieznane o tyle, że nie wiedzieliśmy jaka jest sytuacja  w Hausdorfie.  Z tego co wiem z powiadań, bo sama z tej podróży   pamiętam tylko trochę, naprawdę  nie za wiele, to poza jakimiś przerwami na wyproszony nocleg jawi mi się w pamięci ciągła i męcząca wędrówka. Mrowie ludzi, nie do końca wymytych, nie ogolonych. Moi rodzice byli totalnie rozbici i załamani. Niewiele mogę powiedzieć o  poglądach politycznych moich rodziców, bo jakoś nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale tak jak dla bardzo wielu Niemców, ich świat zupełnie się zawalił i zmienił. Po tylu latach względnego spokoju trzeba było uciekać ze swoich domów.

Z dzisiejszego punktu widzenia to takie teraz niezrozumiałe, ale ludzie dostali jakiejś głupawki i uciekali gdzie się da. Można powiedzieć, że jedni przed siebie, inni za siebie, kompletnie nie wiedząc co ich czeka i czy tam gdzie uciekali było lepiej. Całą tą naszą ucieczkę pamiętam tak. Otóż szliśmy, czy też uciekaliśmy w wielkiej grupie, kolumnie. Na czele tej kolumny uciekinierów  szło wojsko. Wydawało mi się wtedy, że bardzo dumne i wielkie. Przecież o tym mówiono przez całą wojnę, a to była przegrana i zdemoralizowana armia. Żołnierze, często bardzo młodzi chłopcy, tak jak my marzyli pewnie o tym, żeby móc wrócić to domu. Nie wiedzieliśmy, czy oni uciekali z wojny, czy szli jeszcze walczyć, ale mam wrażenie że się wycofywali.  Po żołnierzach szli uchodźcy, a więc my. Spora grupa uciekinierów. Z wózeczkami, z jakimiś tobołkami. Niektórzy kompletnie nie wiedzieli gdzie uciekają, ale uciekali. Byli w jakimś amoku, że uciekać trzeba.  Ci z Kolonii, którzy uciekli przed Amerykanami, wracali do Kolonii, żeby nie dostać się w łapy Ruskich. Moi rodzice wracali do Haimatu, czyli do rodzinnej ojczyzny, bo tu był ich dom i nie wyobrażali sobie, że mogą żyć gdzieś indziej. Z każdym dniem nasza kolumna stawała się coraz mniej liczna, bo każdy miał inne cele podróży i co chwilę ktoś skręcał z głównego szlaku w jakąś boczną drogę.

Niektórzy czuli się niekomfortowo, no bo dopóki byli przy żołnierzach, to było w miarę bezpiecznie, teraz szli do jakiegoś celu, czasami wiele kilometrów i nie wiedzieli, czy nie napotkają jakichś łobuzów, jakichś pojedynczych grupek rosyjskich zdemoralizowanych żołnierzy, albo uciekających z frontu dezerterów, którzy ich obrabują, żeby przebrać się za cywilów.  Z tego co pamiętam, to wśród uciekających byli tacy zwiadowcy, którzy co jakiś czas się odłączali od grupy i szli na przeszpiegi i wracając informowali wszystkich, że tu jeszcze jest spokój, że tu byli Ruskie, ale sobie poszli, że w tej wiosce jest pusto, bo mieszkańcy uciekli. Prawdziwy kołowrót. Informacji sporo, wiele plotek, i nie bardzo było wiadomo co o tym wszystkim myśleć. Słyszałam też, że były grupki ludzi, które uciekały w przeciwną stroną, a więc np. do Wolsdorfu, z którego myśmy uciekali. Oczywiście to o czym   opowiadam z tymi żołnierzami to gdzieś mi utkwiło w pamięci, że była z nimi  spora grupa uciekinierów. Ale u dziecka to wszystko jest większe i piękniejsze niż w rzeczywistości.  Może tylko widzieliśmy ich na początku, a mi się wydawało że są cały czas. Druga grupa to pojedynczy uciekinierzy. Oni byli spóźnialscy, długo się wahali czy iść, czy nie i w końcu uciekali małymi grupkami, a czasami były to pojedyncze rodziny.  

Ta nasza wędrówka za długo nie trwała, bo się wszyscy śpieszyli, ale pamiętam, że słyszeliśmy też cały czas jakieś  wybuchy, jakieś strzały i starsi mówili, że to front. Jeszcze raz chciałam się usprawiedliwić, że pewne rzeczy, które teraz opowiadam, szczególnie z naszej wędrówki,  to mogły mi się pomylić, ale naprawdę chcę opowiedzieć wszystko co pamiętam. Wydaje się, że pamiętam dużo, jak na dziecko, ale pewne fakty mogły mi się pewnie   troszeczkę poprzeinaczać.      W końcu dotarliśmy zmęczeni, brudni i niepewni swego losu do Jugowa. Było to pod koniec stycznia 1945 roku.  Na początku zamieszkaliśmy u naszej ciotki na ul. Olimpijskiej 13. Wtedy nazywała się ona Braunersidlung. Co to znaczy? Niektórzy mnie pytają, co znaczyły nazwy poszczególnych ulic. Otóż Sidlung to osiedle, a Brauner to pewnie jakieś nazwisko. Tam mieszkaliśmy do maja. Potem dostaliśmy kwaterę w dzisiejszej Jerzówce. Tam w czasie wojny mieszkały dziewczęta z  Raichsarbaitsdingstung. Była to taka organizacją, którą można nazwać „służba dla kraju”. Pomagały one w okolicznych gospodarstwach, no bo szczególnie młodych mężczyzn było jak na lekarstwo, gdyż większość była na wojnie i ich praca była taką rekompensatą dla gospodarzy za oddanie na wojnę swoich synów. One oprócz pracy i pomocy najbardziej potrzebującym dbały o tężyznę fizyczną, uprawiając różne sporty np. gimnastykę  i oczywiście były odpowiednio indoktrynowane politycznie.

Bardzo dbano o to, aby takie młode dziewczęta i w ogóle młodzi ludzie mieli jedynie słuszne poglądy i w nie wierzyły. Gdy zbliżał się koniec wojny, to one wyjechały z Hausdorfu do swoich domów i w maju to  Jerzówka była już pusta i nas tam umieścili.   Mieszkało tam kilkanaście rodzin niemieckich, które zawitały do Hausdorfu i nie miały gdzie mieszkać, tak jak my. Mieszkał tam  min. krawiec, do którego bardzo wielu ludzi przychodziło coś uszyć, naprawić jakieś ubranie. Był tam więc istny galimatias, do którego nie byliśmy przyzwyczajeni, bo po raz pierwszy mieszkaliśmy w domu wielorodzinnym i na dodatek przychodziło tu sporo ludzi z interesami, szczególnie do tego krawca, który miał bardzo dobrą opinię. Miałam już wtedy także swoje koleżanki i często się z nimi bawiliśmy, tym bardziej że było gdzie, bo wokół Jerzówki było sporo miejsca do zabawy.  Mój tata poszedł od razu do pracy do Wałbrzycha na kopalnię. Nie przepracował tam za długo, bo coś się stało i wielu górników straciło pracę. Potem zaczął pracować na Zatorzu, przy naprawie tego wiaduktu kolejowego. Gdy Niemcy się wycofywali to go wysadzili. Ponieważ kolej była potrzebna przede wszystkim dla wojska, zaczęto go odbudowywać i werbowano robotników. Gdy Niemcy się wycofywali to go wysadzili. Ponieważ kolej była potrzebna min. dla wojska, zaczęto go odbudowywać.

Był to już czas, gdy do Hausdorfu zawitali sowieccy żołnierze, chociaż nie było ich za dużo i   powoli zaczęli przyjeżdżać jacyś obcy ludzie, którzy o sobie mówili, że są przesiedleńcami. Z każdym miesiącem było ich coraz więcej i byli, jak mówili starsi, z różnych stron świata. O tym opowiem trochę później. A jeśli chodzi o odbudowę tego wiaduktu, który znajduje się w Przygórzu do dnia dzisiejszego, to muszę powiedzieć, że wielu Niemców chętnie tam szło do pracy, a to dlatego, że bieda była przeogromna, a przy odbudowie    dostawano trochę jedzenia. Tata przynosił do domu smalec i taką grubą sól kamienną i coś tam jeszcze. Z tego co pamiętam, to praca odbywała się pod nadzorem Rosjan.   Zresztą, z tego co mi mówiono, to ten wiadukt w Jugowie też był podminowany, ale go nie wysadzono, może nie zdążono, a może ktoś nie wykonał rozkazu. Tego nie wiem.  Jak już tu byliśmy, to wiem, że go rozminowano i uratowano.  Wracając do Rosjan i przesiedleńców. To do Jugowa pierwsi Rosjanie przyszli chyba 9 maja. Był to patrol, który przyjechał z gór rowerami. Oczywiście wtedy Rosjanie byli już w Berlinie, ale Hausdorf był oszczędzony, gdyż front tu nie szedł i dopiero wtedy pierwszych czerwonoarmijców zobaczyliśmy. Myśmy z mamą stali na ulicy i widzieliśmy ich jak jadą i się rozglądają.  

Natomiast na Staszica mieszkał brat mojego ojca i pracował tam u swoich teściów na gospodarce. Tam Rosjanie założyli swoją bazę i mieszkał ich dowódca. Ten brat ojca mówił, że byli oni grzeczni, nie awanturowali się i mieli z tymi Rosjanami całkiem nie najgorsze układy.  Zresztą nieraz mnie o to pytano, jak nam się z Rosjanami układało. No muszę powiedzieć, że byli różni. I dobrzy i źli. My mieliśmy to szczęście, że trafialiśmy na ogół na przyzwoitych, ale niektórzy tego szczęścia nie mieli.  Na Olimpijskiej, tam gdzie jest boisko sportowe, było sporo Niemców z wózkami i wozami, którzy tu dotarli z gór i nie mieli gdzie mieszkać. Było tam kilka młodych dziewcząt i w nocy przyszli goście, czyli żołdacy, zaciągali je do dzisiejszej Jugowianki i tam gwałcili. Była to głośna sprawa, bardzo nas wtedy bulwersująca, bo niektóre zaciągane były do tej sali na oczach rodziców, którzy nic nie mogli zrobić. Proszę mi wierzyć, że wiem to z całą pewnością. Byłam młodą dziewczynką, ale o tym się mówiło i w pamięci to mi utkwiło. Takie sprawy zawsze są dla dzieci nowe i ciekawe. Gniew był wielki, ale i bezsilność ogromna. Z tego co wiem, było też sporo skrzywdzonych młodych mężatek, których mężowie byli na wojnie, albo zginęli.  

Chciałabym też zaznaczyć, że to o czym mówię, czyli o tych gwałtach, to nie było w Hausdorfie jakieś nagminne. Zdarzało się i to pamiętam, bo o tym mówiono i trafiało to do moich dziecięcych uszu, ale wszystko to zależało także od „jakości” żołdaków, którzy tu byli i od ich naczalstwa. Jak już wcześniej powiedziałam było tu także wielu porządnych sowietów, tak ich zapamiętałam,  i mówię to z całą stanowczością, że wielkiej krzywdy od nich, poza tym o czym mówiłam nie doznaliśmy.

A teraz kilka zdań o wspomnianych już Polakach, którzy w ramach osiedleń zaczęli przyjeżdżać do Hausdorfu.  Kiedy dokładnie się ten proces się zaczął to nie bardzo pamiętam, ale jakoś tak po pierwszych żołnierzach sowieckich, zaczęli pojawiać się pierwsi osiedleńcy. Muszę powiedzieć, że sytuacja była dziwna. Od stycznia do maja mieszkaliśmy w Haudorfie wśród Niemców. W maju pojawili się pierwsi Rosjanie i wszyscy zastanawiali się co to będzie dalej. Coraz częściej mówiono że Hausdorf i cały Śląsk już nie będą należały do Niemiec, tylko do Polski. Opowieści i domyśleń było mnóstwo. Z całą pewnością nikt za bardzo ze swojego domostwa nie chciał się ruszać, bo tu był ich dom i za bardzo nie miał gdzie się udać. Zostawali tu wszyscy.

Zaznaczyłam to już kiedyś i nie raz to mówiłam, że myśmy czuli się hausorfianami i ślązakami. Mówiliśmy niemiecką gwarą, nie zawsze rozumianą przez tych, którzy literackim językiem mówili. Znaliśmy tu każdy zakątek, tutaj na cmentarzach spoczywali nasi najbliżsi i tutaj był nasz dom.  Dlatego też o wyjeździe, gdy już zakończyła się wojna i na wschód od Berlina byli Rosjanie, to nikt nie myślał, no bo niby gdzie miał uciekać. Wszyscy dyskutowali jak i co to będzie, no ale żyć przecież trzeba. Co nam przyniesie przyszłość, to nikt nie przypuszczał i nie mógł sobie tego wyobrazić co będzie potem. Nagle jest zainstalowana nowa władza, najpierw pod dowództwem Rosjan, a potem to już byli to Polacy i zaczynają wydawać nowe zarządzenia, że będzie inaczej, że władza ludowa sprawi, że faszyzm zniknie z powierzchni ziemi i że tutaj będą mieszkali ci, którzy przyjadą ze wschodu, z Francji, Belgii itd. Że niestety będziemy musieli ustąpić im miejsca. Wszyscy się oczywiście niepokoili, ale każdy gospodarz myślał, że może jego to nie dotknie. Nadzieje te były niestety płonne.        

To o czym teraz będę opowiadała, to wydaje mi się, że pamiętam dosyć dobrze, ale w dalszym ciągu byłam przecież dzieckiem i niektóre fakty mogę troszeczkę przeinaczyć, lub pomieszać, ale postaram się opowiedzieć to wszystko w miarę uczciwie. A więc przyjeżdżają pierwsi, nowi jak się za chwilkę okaże, gospodarze. Przyjeżdżają  Polacy z różnych stron świata. Niektórzy na chwilkę i jechali dalej, nie wiem czy im się tu nie podobało, czy był tu tylko przystanek w dalszej podróży, ale  dla niektórych   było to już  miejsce docelowe, ich nowy dom. Rozpoczynają się więc trudne sytuacje i trudne chwile dla wszystkich. Może najpierw powiem o Niemcach i ich sytuacji, bo ją znam z własnego doświadczenia.  Oto do twojego domu, w którym mieszkali dziadkowie, rodzice, w którym urodziłeś i wychowywałeś się ty i twoje rodzeństwo, bo na ogół były to rodziny wielodzietne, w obejściu które od pokoleń należało do twojej rodziny i w którym hodowałeś różne zwierzątka, przychodzi jakiś człowiek, który zwie się nową władzą, czasami w eskorcie żołdaka i mówi, że to już nie twoje, że tutaj będą mieszkali teraz tacy i tacy ludzie. Że macie się wynieść, bo będą na waszym miejscu mieszkać inni.

Proszę wczuć się w ich sytuację. Bardzo wielu z nich to nie żadni naziści, ani hitlerowcy, chociaż tacy też pewnie byli. Wielu z nich to biedni i ciężko pracujący ludzie, którzy na kopalni zarabiali ok 100 marek, a średnia w Niemczech to jakieś 150 DM, którym na dodatek do wojska wzięto synów i po jakimś czasie poinformowano, że zginął. Przeżywali swoistą traumę, tym bardziej, że niektórzy o śmierci synów wiadomości nie mieli, a oni nie wracali. Może więc dostali się do sowieckiej niewoli. I nagle przychodzi taka sytuacja. Dowiadują się, że są źli, bo Niemcy wywołały wojnę, co przecież było prawdą i nikt tego nie kwestionował, i muszą za to zapłacić. Wielu ludzi było wtedy całkowicie jakby otumanionych, nie wiedzieli co robić, chcieli tylko żyć, bo zostały jeszcze do wychowania młodsze dzieci. Miałam wrażenie, że godzą się na wszystko. Nie mówię o tym, żeby się jakoś rozczulać, ale żeby chociaż trochę wczuć się w ich sytuację. Dowiadują się, że przez jakiś czas będą mogli mieszkać w szóstkę w jednym górnym pokoju, a cały dół jest już nie ich. Inni dowiadują się, że mogą mieszkać jeszcze przez chwilę, ale większość sprzętu mają zostawić, a więc dorobek życia, bo to jest potrzebne innym.  Sytuacje były wtedy bardzo różne. Od czego to zależało. Jak zwykle od ludzi.

Dlaczego od ludzi? Ano dlatego, że jak już wspomniałam, moja rodzina Rosjan wspomina nie najgorzej, dlatego, że mieliśmy kontakt z ludźmi w sowieckich mundurach, którzy owszem czuli się zwycięzcami, bo pobili germańców i są panami świata, ale krzywdy nam nie robili. Natomiast moje starsze koleżanki, o których wspominałam, że zostały zgwałcone, niektóre kilkakrotnie i ich rodzice, oczywiście mieli o nich zdanie jak najgorsze, że dzicz, że swołocz itd. Wszystko zależało od ludzi, jacy są. Podobnie było i z przesiedleńcami i z tymi, którzy tu do tej pory mieszkali. Wspominałam, że wielu hausdorfian było jakby całkowicie zobojętniałych na to co będzie. Nie mieli gdzie wyjeżdżać i nikt o tym wyjeździe  nie mówił i nie proponował, zresztą byli potrzebni do pracy w kopalni, a wszędzie na zachód i wschód od Hausdorfu byli Rosjanie. Z drugiej strony  przyjeżdżali tu ludzie z różnych zakątków świata, którzy też mieli różne przeżycia i doświadczenia z Niemcami. Dlatego też, gdy jednym przydzielano mieszkanie, to oni na wcześniejszych właścicieli patrzyli po ludzku i pytali się, jak się tu pomieścimy. Co dla was, a co dla nas. Przyjeżdżali inni i na widok Niemca dostawali furii, bo uważali, że to wszystko jeden czort, a na dodatek Niemcy zabili im ojca, czy męża. Tam na jakiekolwiek współżycie nie było szans. Ale byli też mieszkańcy Hausdorfu, którzy na wieść, że muszą opuścić swój dom, dostawali białej gorączki i byli agresywni. Ich było jednak niewielu. Oczywiście siła i ówczesne prawo było po stronie przyjezdnych.

Żeby zilustrować na konkretnych przykładach co chcę powiedzieć, to może przytoczę dwie takie sytuacje z pobliskich gospodarstw, które znałam i odwiedzałam jako dziecko. Pierwsza sytuacja związana jest z dużym gospodarstwem, które znajdowało się  w miejscu, gdzie dzisiaj jest agroturystyka „Ale Lipa”. W tym gospodarstwie bywali moi rodzice, ponieważ znajdowało się tuż koło „Jeżówki”  i pomagali ówczesnym gospodarzom, trochę dorabiając do skromnego utrzymania. Ja często biegałam za rodzicami i kilku gospodarzy dobrze poznałam. Dla mnie było to ciekawe przeżycie. Widziałam z bliska pracę na roli, czasami coś tam pomogłam i przy okazji  pobawiłam się z dziećmi czy wnukami tych gospodarzy. Oczywiście z pustym żołądkiem nikt z takiej pracy do domu nie wracał. Czasami można było zjeść jakieś pyszności, o co przy końcu wojny było bardzo trudno.  Gdy przyjeżdżali osadnicy, to gospodarstwo to zostało przydzielone przybyszowi ze wschodu, niejakiemu Cizińskiemu. Do tej pory pamiętam jego nazwisko. On się z tymi Niemcami bez problemu dogadał. Podzielili się chałupą, na jakich zasadach to nie bardzo wiem, ale ci Niemcy tam zostali i w gospodarce bardzo mu pomagali. Im nie mieściło się w głowie, że ziemia może być nieuprawiana, albo źle uprawiana, a on bardzo chętnie korzystał z ich pomocy, bo w górach nie bardzo potrafił gospodarować. Była to taka naprawdę pozytywna sytuacja.

Wiadomo, że Niemcom nie było łatwo, bo nagle ktoś inny zarządzał ich dobrami, ani nowemu właścicielowi, bo przyszedł na obce i widział, że oni cierpią tak samo jak i on, gdy go pozbawiali ziemi na wschodzie. Ale jakoś się dogadali i przez długi czas żyli w zgodzie i nikt biedy nie cierpiał.      

Ale były też inne, bardzo nieprzyjemne sytuacje. Przychodzą nowi właściciele i dotychczasowi gospodarze mają niewiele czasu na opróżnienie domu. Muszą się po prostu wynosić.  Taka sytuacja z dzisiejszej ulicy Sikorskiego. Dom ten widać, gdy jedzie się ulicą Główną. Otóż gdy przybyli nowi właściciele i ta niewielka gospodarka została im przydzielona, to dotychczasowi niemieccy  gospodarze zostali wyrzuceni w nocy i nawet worka z ciuchami nie pozwolono im wziąć. Oni naprawdę nie mieli się gdzie podziać i co z sobą zrobić. U nich niechęć do przybyszów była wielka. No ale pewnie nowi właściciele mieli traumatyczne przeżycia wojenne i na Niemców nie mogli patrzeć i do Niemców mieli pretensję za to co ich spotkało i że musieli  na nieznane tereny przybyć.  Trudno to pojąć, ale tak było. Sytuacje były dramatyczne i z dzisiejszego punktu widzenia  niezrozumiałe. To takie dwie historie, które dobrze pamiętam.  Było ich oczywiście więcej.

Jednak w pamięci utkwiło mi to, że nowi i starzy właściciele bardzo długo ze sobą mieszkali i się dogadywali. Potem jak rodowici hausdorfianie wyjechali stąd na zachód do Niemiec, a to pamiętam  dobrze, bo byłam wtedy już panienką, to korespondowali z Polakami, utrzymywali z nimi kontakt i bardzo często tu przyjeżdżali, na swoje stare śmieci. Pamiętam, że było wtedy dużo radości i serdeczności. Polacy przyjmowali Niemców z otwartymi rękami, a Niemcy przyjeżdżali, żeby powspominać, odwiedzić zmarłych na cmentarzu i zaglądnąć do swojego kościoła. Wszystko to zależało od ludzi i jednych i drugich.  Wspominałam tutaj o przybyszach ze wschodu, ale przecież do Hausdorfu przybywali ludzie z różnych stron świata. Było bardzo dużo tzw. repatriantów z Francji. To na ogół byli górnicy, którzy we Francji nauczyli się fachu górniczego, dlatego na polecenie ówczesnych władz przyjeżdżali na tereny górnicze, a więc do Wałbrzycha i Nowej Rudy. Osiedlali się w Hausdorfie, ponieważ tu także były kopalnie. Ktoś nowoprzybyłych mieszkańców musiał uczyć górnictwa.

Z jednej strony było sporo górników niemieckich, którzy całe swoje życie na kopalni pracowali, z drugiej Polaków przybyłych z Francji. Oni o górnictwie mieli pojęcie. Inni chcieli pracować, ale pod ziemią nigdy nie byli i ktoś górnictwa musiał ich uczyć. Stąd właśnie pilnowano, żeby Niemcy za szybko nie wyjechali i sprowadzano na te tereny repatriantów z Francji.

Teraz kilka zdań o naszym życiu codziennym w tamtych czasach. Jak już wspomniałam mój tata pracował i zarabiał niewielkie pieniądze, ale jakoś na skromne powojenne życie starczało. Początkowo to nie była stała praca, tylko taka dorywcza. Trochę u gospodarzy, trochę przy odbudowie wiaduktu, no a potem na kopalni i to było już stałe zatrudnienie.  Mama dorabiała do skromnego budżetu rodzinnego, pomagając w różnych gospodarstwach. My dzieci natomiast korzystaliśmy z życia, tzn. bawiliśmy się i poznawaliśmy nowe koleżanki, czyli dzieci polskie. Muszę powiedzieć, że bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język, jak to dzieci. Rodzice nam w tym nie przeszkadzali, wprost przeciwnie zachęcali, żebyśmy bawili się z rówieśnikami, bo to sprawiało, że i nasi rodzice łatwiej się dogadywali, pytając sąsiadów, czy jest u was nasza córka.  Dzięki  tym zabawom z dziećmi polskimi, bardzo szybko nauczyłam się polskiego. Dzieciom szybko do głowy wchodzą poszczególne zwroty, a potem całe zdania.      

Na początku porozumiewałam się z koleżankami trochę po polsku, trochę po niemiecku, a potem coraz bardziej po polsku. Bawiliśmy się w większości koło Jeżówki, stąd do tej pory mam przed oczami ten duży plac do zabaw i okalające nas lasy. Jako dzieci nie bardzo mogliśmy chodzić na wieś, gdyż rodzice bali się i mówili, że jest tam niebezpiecznie. Dlaczego? Nie potrafię powiedzieć. Z tego co pamiętam była też wtedy godzina milicyjna. Oczywiście, gdy podrastaliśmy, to nie było z tym problemów, ale jako dzieci chodzić sami , jak to mówiliśmy na wieś, to nie mogliśmy.  W domu oczywiście mówiliśmy po niemiecku i to do końca życia moich rodziców, ale dzięki kontaktom z Polakami to i tata rozumiał po polsku, i trochę mówił. Mama miała z tym problemy, ale jak człowiek chce to się dogada z każdym, trochę na migi, trochę po niemiecku i trochę po polsku. Nie było z tym problemów.  

Wspominałam, że starsi; Wschodniacy, Niemcy czy Francuzi czasami na siebie krzywo patrzyli, tłumaczyłam już dlaczego. No ale oprócz dorosłych były także dzieci i młodzież,  która powoli czuła „wolę Bożą”. Jak młodemu Niemcowi w oko wpadła dziewczyna z sąsiedztwa, która pochodziła z Polski, to robił wszystko, aby się z nią spotkać. Mówiąc krótko zaczynał ją podrywać. W drugą stronę było dokładnie to samo.

W drugą stronę było dokładnie to samo. Oni nie patrzyli na metryki, na to kto skąd pochodzi. Było to bardzo sympatyczne jak widziało się Niemkę z Polakiem, albo Polaka z Niemką, którzy mieli się ku sobie, wyrywali się z domu aby pospacerować  nie zwracając kompletnie uwagi na to  co o tym myślą i mówią starsi,  tylko jak serce zapikało, to robili wszystko, żeby ze sobą trochę pobyć. Chociaż, tak jak z bawiącymi się dziećmi, tak i z tymi młodzieżowymi romansami,   starsi na ogół nie mieli  problemu, i mam tu na myśli Niemców, bo to wiem najlepiej. Takich par robiło się z każdym dniem, miesiącem i rokiem coraz więcej. Jak się ze sobą początkowo dogadywali to nie wiem, ale dla zakochanych to nie przeszkoda. Po tych młodych było widać, że tworzy się tu jakaś wspólnota. Starsi czasami na siebie patrzyli wilkiem, no bo przybysze zabrali mi gospodarstwo, ale dla młodych nie miało to specjalnie znaczenia. 

Bywało, że niemieckie dzieci obrażały dzieci polskie, ale te z Polski nie były wtedy wcale dłużne. Jak to u dzieci. Niektórzy o tym mówili, ale ja nie słyszałam, żeby ktoś powiedział; Polnische szweine. Może się to zdarzało, ale były to według mnie wyjątki, chociaż ktoś tak obrażony może mieć inne zdanie na ten temat.  Pewne rzeczy wynosiło się z domu i jak dziecko usłyszało, że Polacy to złodzieje bo im zabrali gospodarstwo, to potem to powtarzało przy rówieśnikach. Polskie dzieci czuły się obrażone, bo złodziejami się nie były i tu przyjeżdżać przecież nie chciały. Jednak jak to dzieci   szybko się potem godzili, tym bardziej że jedni i drudzy rodzice o to dbali, żeby waśni za wiele nie było. Natomiast młodzież, jak już wspominałam, patrzyła na to inaczej i raczej chciała się zabawić, a nie kłócić ze sobą. Były też oczywiście, jak to zawsze się zdarza, takie zakapiory, które szukały bitki, ale mam wrażenie że byli oni w zdecydowanej mniejszości.  Ale wracając do tematu,  ileż to takich mieszanych par wtedy się potworzyło. A czasami ktoś z sąsiadów zobaczył i powtarzał, że Hans całował się z Hanką. Nie wiem czy to takie ważne, o czym teraz mówię, ale dla mnie to właśnie młodzi zaczęli, dzięki temu, że się w sobie zakochiwali zakopywać wiele rowów. Potem powstało z tego wiele małżeństw. Natomiast było też wiele dramatów sercowych.

Ile było scen rozdzierających serce, jak rodzice wyjeżdżali do Niemiec, chłopak był za młody, żeby sam decydować i zostawiał tu swoją ukochaną. Ile było płaczu i zapewnień, że do ciebie wrócę. Różnie to potem wyglądało, jak to u młodych, ale takie było wtedy życie.  Jeśli chodzi o takie codzienne życie na wsi to pamiętam, że na samym początku był sołtys Idczak i mieszkał na Jabłońskiej, w tym domu teraz spalonym. On starał się to wszystko ogarnąć, bo znał także język niemiecki i jak mógł to pomagał i robił wszystko, aby te konflikty, które się wtedy pojawiały, rozwiązywać. O nim zachowałam dosyć dobre wspomnienia.  Z biegiem czasu to wszystko się zmieniało i w pewnym momencie Niemcy nie mogli w Jugowie nic załatwić i musieli iść do Ludwikowic, ponieważ tam byli urzędnicy, którzy sprawy Niemców załatwiali. Tam trzeba było iść, aby dostać  jakiś papier i załatwić bieżące sprawy. Dlaczego tak było to za bardzo nie wiem, ale chodziło chyba o to, żeby sprawy Niemców, którzy pozostali, załatwiać w jednym miejscu i żeby była nad tym jakaś kontrola. To trochę sprawy komplikowało, ale z drugiej strony można tam było bez specjalnych ceregieli, wiele spraw załatwić. Także szkoła dla dzieci polskich była w Jugowie, natomiast dzieci niemieckie chodziły do Przygórza. Wtedy zawarto jakieś porozumienie między PRL a DDR i dzieci niemieckie uczyły się w Przygórzu po niemiecku. Tych dzieci, z biegiem czasu było coraz mniej. Pamiętam, że nas z Jugowa było jakieś 10 – 12.

Ale już np. z Nowej Rudy ze Słupca i Drogosławia tych dzieci było znacznie więcej. Oczywiście z każdym rokiem ich ubywało, bo Niemcy powoli, powoli wyjeżdżali, choć wtedy jeszcze masowego exodusu nie było. Był to dla nas czas takiej pewnej stabilizacji.  Tata już wtedy pracował na kopalni, a ja bodajże do 1955 roku chodziłam do szkoły. W roku robiliśmy dwie klasy. W Jugowie cały czas byłam w towarzystwie dzieci polskich, i jak już wspomniałam szybko po polsku uczyłam się. Zresztą w szkole w Jugowie był zorganizowany kurs języka polskiego. Uczestniczyli w nim przybysze z Francji, którzy szlifowali swój polski język, w którym najmłodsi mówili nie najlepiej. Na te kursy chodziłam także ja, gdyż rodzice chcieli, abym w języku polskim mówiła jak najlepiej. W Jeżówce mieszkaliśmy do roku chyba pięćdziesiątego, a potem przeprowadziliśmy się na ulicę Robotniczą pod numer 3 i tam mieszkaliśmy dosyć długo. Można powiedzieć, że było to już nasze stałe mieszkanie, a to dlatego że rodzice nie wyjechali z Jugowa i automatycznie stali się obywatelami Polski, a więc byli traktowani jak Polacy pochodzenia niemieckiego.  

Jak już wspomniałam, wielu Niemców początkowo nie chciało wcale z Hausdorfu, czy też z Jugowa wyjeżdżać. Tutaj przecież była ich mała ojczyzna. Moi rodzice o tym wcale nie myśleli. Z każdym rokiem to nastawienie się zmieniało  dlatego, że życie w Polsce za bardzo się nie polepszało, a dochodziły słuchy, że w Niemczech żyje się coraz lepiej. O ile się nie mylę to chyba w 1956 albo 1957 roku nastąpiła zmiana.

Od tego czasu można było wyjeżdżać z Polski do Niemiec oficjalnie. Było to to pozwolenie, czy też jakaś umowa między rządami i wtedy rozpoczęła się kolejna wędrówka ludów. Wcześniej było to niemożliwe, ponieważ byli tu potrzebni niemieccy robotnicy, szczególnie górnicy, którzy górnictwa uczyli Polaków. Owszem były wyjazdy, na które trzeba było mieć pozwolenie i niektórzy wyjeżdżali, ale nie były to jakieś tłumy opuszczających Jugów. Prawdą jest także to, że  niektórzy byli stąd może nie wydalani na siłę, ale proszeni żeby z Polski wyjechali. Tak pożegnaliśmy naszego pradziadka, który dostał nakaz wyjazdu. Dlaczego to nie wiem do dzisiaj. Czy były to jakieś względy polityczne, czy może co innego. Nie mam pojęcia. Pamiętam tylko, że  odprowadziliśmy go do Kłodzka. Tam były jakieś wagony, w które ich powsadzano. Ich to znaczy dziadka i wielu innych z różnych miejscowości, którym nakazano wyjazd  i wyjechali do Niemiec. Jedni im zazdrościli, inni mieli nadzieję, że może coś się odwróci i nastaną dawne czasy. Zresztą niektórzy wschodniacy też sądzili, że tu są na chwilę i będzie im dana możliwość wrócenia do domu, na wschód. Dla jednych i drugich były to oczywiście nadzieje płonne. Teraz rozpoczęły się wyjazdy na dużą skalę. Nie było dnia, żebyśmy nie żegnali naszych przyjaciół, którzy opuszczali Hausdorf – Jugów. Można śmiało powiedzieć, że z każdym dniem i tygodniem krajobraz Jugowa zmieniał się radykalnie. Jugów też wyludniał się, gdyż mnóstwo dotychczasowych mieszkańców go opuszczało.  

Jak już wspomniałam, moi rodzice o wyjeździe nie myśleli w ogóle. Tu był nasz dom, nasz Hausdorf – Jugów. Tu była nasza mała ojczyzna - Haimat. Byli nowi gospodarze i zmieniało się wszystko, ale powoli się do nowej sytuacji przyzwyczajaliśmy i o wyjeździe nie było mowy. Oczywiście, jak już wspomniałam, wyjechało bardzo dużo przedwojennych mieszkańców, ale nie wszyscy Niemcy wyjechali. Wielu pamięta, że przecież zostało tu sporo małżeństw mieszanych i z tych związków rodziło się sporo dzieci. A jeśli chodzi o nasze młodzieńcze życie, bo już wtedy byłam panienką, to tu w Jugowie mieliśmy wielu polskich przyjaciół. Coraz częściej mówiliśmy już Jugów, chociaż w moim domu mówiliśmy po niemiecki i używaliśmy nazwy Hausdorf. W tamtych czasach młodzież   spędzała dużo czasu na świetlicy, tam gdzie potem było kino, przy ulicy Głównej 126.  Tam mieściło się koło 200 osób i była sala do ćwiczeń fizycznych.  Chodzili tam  poćwiczyć młodzi Niemcy. Ponieważ przychodziło też sporo polskiej młodzieży, to oprócz rywalizacji, kto więcej razy podniesie się na drążku, nawiązywały się też przyjaźnie i znajomości.  Mój przyszły mąż, który też tam bywał mówił mi często, że początkowo rzeczywiście tworzyły się grupki Francuzów, Niemców czy Polaków i trwało takie docieranie się, ale potem, jak to u młodych, spory szły na bok, zostawał sport i rywalizacja kto lepszy i na końcu wiele serdecznych przyjaźni. Bardzo miło ten czas wspominam.

Jako młodej dziewczynie utkwiło mi w pamięci to,   że były tam bardzo często organizowane zabawy i potańcówki. Zabawy dla starszych i dla młodzieży. Czego można było chcieć więcej. Oczywiście były to inne zabawy niż teraz często się widzi. Nikt się nie bił, chociaż od czasu do czasu młodzi wychodzili na zewnątrz, aby jakieś spory załatwić za pomocą pięści, ale potem wracali i impreza trwała dalej.  Młodzież, pomimo że próbowała czasami przemycać na imprezy alkohol, to robiła to w wielkiej tajemnicy, żeby starsi się nie dowiedzieli i z imprezy ich nie pogonili. Drugim miejscem masowych imprez była dzisiejsza  „Zygmuntówka”. Tam za Niemców był jakiś klub sportowy narciarski i tak zostało po wojnie.  Ile tam młodych chodziło. Ci ludzie naprawdę byli wysportowani. W klubie na Głównej ćwiczyli tężyznę fizyczną i gimnastykę, a w górach jeździli i biegali na nartach. Było tutaj w Jugowie bardzo dużo narciarzy. Często można było w zimie zobaczyć kogoś, kto idąc w góry do kolegi, czy sąsiada, bądź w jakichś interesach zakładał narty i tak się poruszał. Było to dosyć powszechne. Oczywiście nie było w górach wyciągów narciarskich i żeby zjechać na nartach, trzeba było wdrapać się na górę. Było to dosyć męczące, ale dla młodych nie było rzeczy niemożliwych. Przed wojną w Sokolcu, na granicy z Rzeczką, była skocznia narciarska. Tam często odbywały się zawody w skokach i przychodziła na nie cała okolica. Mieszkańcy z Hausdorfu też. Na takich zawodach było mnóstwo ludzi, którzy często w rękach mieli narty biegowe, bo na nich przybyli do Sokolca.

Nie była to jakaś skocznia wielka, jakie  się dzisiaj widzi w telewizji. Mówiono, że można było na niej skoczyć 35 – 40 m. Oczywiście tyle mogli skoczyć najlepsi. Była to więc skocznia mała,  ale zabawa była przednia i gdy takie zawody w skokach się odbywały to przychodziło na nie, albo przybiegało na nartach, mnóstwo kibiców.   Czy po wojnie ta skocznia funkcjonowała to jakoś nie pamiętam, chociaż mówiono, że dosyć długo ona była zdolna do użytku, także za czasów polskich, ale czy rozgrywano po wojnie zawody, to nie mogę powiedzieć, po prostu nie pamiętam, a może się tym wtedy nie interesowałam.   Była ona, ta skocznia,  po lewej stronie, jak się z Jugowa jedzie na szczyt. Tam teraz są takie  domy z bali. Trzeba przyznać, że życie naprawdę wtedy  kwitło, zarówno wśród młodzieży, jak i starszych. Mówię o takim życiu towarzyskim za czasów Hausdorfu i potem za początkowego Jugowa. Oczywiście wspominam to jako młoda dziewczyna. Starsi mogą to pamiętać inaczej.  Trzecim miejscem, gdzie po wojnie spotykała się młodzież, był jugowski basen.

Basen kąpielowy był chlubą Hausorfu. Kiedy powstał to nie wiem, ale z tego co mówili starsi, to było to na początku XX wieku. Zresztą widziałam taką pocztówkę z 1910 roku i on wtedy już w Hausdorfie był. Był to jedyny wiejski basen w okolicy. Oczywiście w miastach były, ale na wioskach rzadko się takie luksusy spotykało. Chodziło tam w lecie kąpać się bardzo dużo Niemców, mieszkańców Hausdorfu. Dla młodych był to raj, żeby się w wodzie pobawić do woli, a dla starszych był to prawdziwy relaks po tygodniu ciężkiej pracy. Było tam sporo miejsca do zabawy i do różnych młodzieńczych psot. Z tego co pamiętam, to był on czynny także w czasie wojny, no bo aż do 1945 roku, był tu spokój i to że jest wojna to wiedziano z informacji radiowych i gazetowej propagandy, oraz gdy brano młodych do wojska, albo informowano rodzinę, że ich syn czy mąż zginęli na froncie. Była tam także scena, na której grały zespoły muzyczne i można się było pobawić. Ja to wiem z opowiadań, bo w Hausdorfie mieszkałam dopiero od 1945 roku i byłam małym dzieckiem. Natomiast pamiętam basen już powojenny, ponieważ jako dziecko chodziłam tam z rodzicami, a potem jako panienka już sama.  

Tam wtedy też przychodziło mnóstwo młodych i starszych, Niemców i Polaków. Był to taki czas na wspólne pobycie ze sobą. Sytuacja była taka jak i wcześniej, a więc żeby się wykąpać, poleżeć na słońcu i wypocząć, oraz żeby się pobawić. Scena muzyczna pozostała, możliwe że trochę przebudowana przez nowych gospodarzy ł i co jakiś czas odbywały tam się zabawy, które jako młoda dziewczyna już pamiętam. Były w Jugowie, chyba trzy zespoły muzyczne, które na zmianę tam, lub na sali grały muzykę taneczną. Mieliśmy więc w Jugowie swoją salę, swoje miejsca do potańczenia, swoich muzykantów, tak że nie musieliśmy nikogo o nic prosić. Byliśmy samowystarczalni. Na takie imprezy na basen przychodziło mnóstwo młodych, ja też. Zabawa była przednia. Ile wtedy było radości i różnych psikusów, które sobie robiliśmy. Oczywiście z każdym miesiącem Niemców było coraz mniej, bo jak już wspomniałam w latach pięćdziesiątych zaczęli masowo wyjeżdżać, ale ci którzy zostali, szczególnie młodzi, na wspólne potańcówki chętnie przychodzili, tym bardziej, że jak już wcześniej powiedziałam nawiązało się wtedy sporo mieszanych par. Oczywiście było tak, że jedni się na basenie kąpali, a inni pod sceną muzyczną się bawili. Gdy jakieś zabawy odbywały się wieczorem, to trzeba było mocno się nakombinować, żeby rodziców obłaskawić, że się później przyjdzie. Nic w tych sprawach się nie zmieniło.

A potem życie toczyło się dalej. Na wiosce miałam coraz więcej znajomych, coraz więcej koleżanek i kolegów. Dla wielu przybyszów Jugów stał się domem i coraz lepiej się tu czuli. Powoli, powoli, tak jak to na wiosce stawaliśmy się jedną wielką rodziną. Z problemami i kłopotami, ale coraz bardziej się do siebie przyzwyczajaliśmy. Trzeba wspomnieć, że był tu jeden wielki tygiel ludzki. My Niemcy, między sobą mówiliśmy po niemiecku. Dopóki żyli moi rodzice, to jak ich odwiedzałam to w domu rozmawialiśmy cały czas po niemiecku. Zresztą moja córka, ponieważ bardzo długo przebywała z moją mamą, to też jej pierwszym językiem był niemiecki. Przybysze z Francji mówili ze sobą bardzo często po francusku. Górnicy opowiadali, że jak jechali do pracy, to w autobusie częściej się słyszało francuski niż polski. Ludzie ze wschodu mówili oczywiście po polsku, ale wielu z nich z takim charakterystycznym zaśpiewem. Po polsku mówiłam już dobrze, ale żeby niektórych starszych zrozumieć, to musiałam naprawdę początkowo się nagimnastykować. Zresztą, jak już wspominałam, my mówiliśmy także taką śląską niemiecką gwarą i jak przyjeżdżali Niemcy np. z Berlina, to też mieli trudności, aby się z nami dogadać i mówili, że mówimy takim brudnym niemieckim. Prawdą jest jednak to, że z każdym rokiem wszyscy dogadywaliśmy się ze sobą coraz lepiej, wzajemnie sobie pomagaliśmy i żyło nam się tu coraz przyjemniej.

Jugów naprawdę stawał się naszym domem, chociaż nie wszyscy się znaliśmy. Ponieważ była to duża wioska, to ci z góry, z Małachowskiego, z Jabłońskiej nie za bardzo wiedzieli co się dzieje na dole np. na Grzybowskiej. Wielu znało się z pracy, ale potem każdy wracał do swego domu i nie bardzo wiedział co się dzieje 3 km. dalej. Oczywiście w dalszym ciągu czuć było pewne podziały. Francuzi najlepiej czuli się w swoim towarzystwie, my też chętnie przebywaliśmy z pozostałymi tu Niemcami, wschodniacy też tworzyli swoją grupę, ale z każdym miesiącem było tu coraz bardziej swojsko.

Ja po szkole poszłam do pracy i przez 38 lat pracowałam w „Społem” w Nowej Rudzie. Nie miałam żadnych problemów, bo po polsku naprawdę dobrze już mówiłam. Swojego męża poznałam w świetlicy, przy ulicy Głównej, bo tam gromadziło się bardzo dużo młodzieży. Do Polski, ze swoją rodziną przyjechał w 1946 roku z Francji, jako siedemnastoletni młodzieniec. Fajnie wyglądały  nasze rozmowy, gdy ktoś słyszał to co mówiliśmy z boku, bo on mówiąc po polsku, dosyć mocno zaciągał takim francuskim akcentem, a ja znowu początkowo miałam akcent niemiecki, ale nie był to problem jak człowiek się zakocha. W 1958 roku wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy na Głównej, naprzeciwko DPSu, w tzw. młynie, bo przed wojną był młyn.

W 1968 roku umarł mój teść i przeprowadziliśmy się na Małachowską i tam mieszkam do tej pory. Rodzice mieszkali na Robotniczej. Tata zginął tragicznie w wieku 60 lat, a mama dożyła 85 lat. Oboje po śmierci zostali pochowani na naszym jugowskim cmentarzu. Jak już wspominałam, dopóki żyła moja mama, to odwiedzając ją, czy jak ona do mnie przychodziła, to zawsze mówiłyśmy ze sobą po niemiecku. Tak mniej więcej pamiętam te czasy mojego dzieciństwa i mojej młodości.

W latach siedemdziesiątych, w naszym domu na Małachowskiego, gościliśmy bardzo wielu Niemców, którzy byli rodowitymi Hausdorfianami i przyjeżdżali odwiedzić swoje stare kąty. Bywało, że spało w naszym domu po 15 osób. Oni tu przyjeżdżali z olbrzymiego sentymentu, bo pomimo, że im się nie najgorzej powodziło to tutaj w dalszym ciągu myślami ciągle wracali. Oczywiście nieźle powodziło się tym, którzy mieszkali w zachodnich Niemczech, ci którzy mieszkali w DDR to wcale luksusów nie mieli. Żyli na bardzo podobnym poziomie, jak my tu w Polsce. Te wizyty bardzo miło wspominam, bo rozmawialiśmy o dawnych czasach, wspominaliśmy naszą młodość. Wielu z nich jeszcze pamiętałam, gdy tu mieszkali po wojnie.

Niektórzy przyjeżdżali ze swoimi dziećmi i pokazywali im gdzie się wychowywali, a ja byłam ich przewodniczką. Słyszałam potem, że niektórzy przyjeżdżali także po to, aby odnaleźć jakieś dobra, które tu zostawili, ale jeżeli tak było, to niewiele o tym mogę powiedzieć, bo mnie o tym nie informowali. Niektóre rozmowy były czasami trudne, a to dlatego, że szczególnie starsi Niemcy, odwiedzając swoje domostwa, byli bardzo smutni. Twierdzili, że zostawili piękną chałupę, a teraz jest ruina. Ja ciągle się z nimi sprzeczałam i tłumaczyłam im, żeby sobie przypomnieli, jak naprawdę wyglądały ich chałupy, gdy stąd wyjeżdżali. Czasami były bardzo skromne i biedne. Polacy do tej pory je remontują, a lepiej by było, gdyby je po prostu spalić i wybudować coś nowego. To nie zawsze do nich trafiało. Potem mi tłumaczono, mówił to także mąż, że jemu też się pamięta, że chałupa z dzieciństwa była najpiękniejsza i najcudowniejsza, a w rzeczywistości tak nie było. Oni z sentymentu też tak myśleli i swoje malutkie i skromne chatki tak pamiętali. Przypominałam im wtedy, że w Hausdorfie tak kolorowo nie było, że wielu górników klepało biedę i bardzo wielu młodych wyjeżdżało za pracą w głąb Niemiec. Tak wyjechało kilka moich kuzynek. Wiele lat ciężkiej pracy, żeby wybudować skromną chałupę, no ale cóż, za tym tęsknili, bo to młodość i dzieciństwo.

Z biegiem lat tych gości było mniej, no bo wiadomo, biologia robi swoje. Wielu z nich poumierało, a ich dzieci już za bardzo zainteresowane tym, skąd pochodzili ich rodzice, nie byli. Owszem czasami przyjeżdżali, ale coraz rzadziej. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że wielu hausdorfian, którzy mieszkali w byłym DDR, mówiło z całą powagą, że chętnie by tutaj wrócili, na swoje stare śmieci, bo w tych Niemczech wschodnich wcale im się nie przelewało. Podejrzewam jednak, że może chcieli wrócić dlatego, że wydawało im się, że wrócą do tych czasów, gdzie mieszkało jeszcze sporo ich sąsiadów sprzed wojny, ich dobrych znajomych i przyjaciół, ale ich tu przecież już dawno nie było. Wspomnienia jednak pozostały.   Na tym zakończę moje wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Bardzo się cieszę, że jako jedna z niewielu żyjących jeszcze mieszkanek Hausdorfu, a wcześniej Wolfdsorfu mogłam opowiedzieć swoją historię. Oczywiście opowiadałam to co w mojej pamięci zostało i co pamiętam. Mam tego świadomość, że wiele tych moich wspomnień, mogło mi się pomylić.

Zdaję sobie sprawę, że mogłam troszeczkę niedokładnie opisać moje życie w Wolsdorfie, oraz niezbyt dokładnie opowiedzieć o  naszej wędrówce na zakończenie wojny do Hausdorfu. Byłam przecież dzieckiem i coś mi się mogło poplątać, albo pomyliłam pewne fakty. Starałam się nie upiększać tej mojej historii, chociaż zdaję sobie sprawę, że niektórzy pamiętają to trochę inaczej. Każdy z nas ma swoją historię życia i swoje przemyślania. Wielka szkoda, że nie mogliśmy się zapoznać ze wspomnieniami naszych starszych mieszkanek jak pani Trochimowicz, pani Grossman, czy Miśkiewicz. One całe swoje życie spędziły w Hausdorfie i w Jugowie, tak że ich opowieści byłyby niewątpliwie ciekawsze i bardziej szczegółowe, bo opowiedziałyby historię przedwojennego i wojennego Jugowa. Były zresztą starsze ode mnie, to z cała pewnością lepiej i bardziej szczegółowo pewne historie mogły pamiętać. Doskonale znały bardzo wielu mieszkańców przedwojennego Jugowa i wiedziały kto gdzie mieszkał, czym się zajmował itd. Dziękuję za możliwość opowiedzenie mojej historii, która jest także historią wielu mieszkających tu Niemców.  Na zakończenie jeszcze raz chcę zaznaczyć, że nigdy nie myśleliśmy o wyjeździe stąd na zachód. Tu był nasz dom, tu była nasza mała ojczyzna, z tymi stronami byliśmy związani na dobre i złe.  To byłoby tyle ze wspomnieć młodej wtedy dziewczyny z rodziny niemieckiej

Zakończyliśmy drukowanie w naszym biuletynie parafialnym wspomnień pierwszych mieszkańców Jugowa, którzy do naszej miejscowości przybyli z różnych stron świata. Zależało nam, aby swoimi wspomnieniami podzielili się ci, którzy decydowali na początku nowej, powojennej rzeczywistości o tym, jak przez następne dziesięciolecia będzie wyglądał Jugów, który wcześniej, przez wiele dziesięcioleci nazywał się Hausdorf i administracyjnie należał do Niemiec, a kościelna zwierzchność znajdował się w Pradze. Ponieważ nowy Jugów był zasiedlany przez mieszkańców z różnych stron świata, ale główny trzon tworzyli przybysze ze wschodu i Francji, dlatego chcieliśmy opowiedzieć historię taką, jak pamiętają ją ci, którzy wtedy byli dziećmi, ale pochodzili z tych właśnie stron. Cieszymy się i jesteśmy wdzięczni, że historię swojego życia opowiedzieli nam wschodniacy, zesłańcy na Sybir państwo Tadeusz i śp. Anna Długosz. Ich wspomnienia są niezwykle przejmujące i tragiczne, opowiadające o katorżniczej pracy na wschodzie i nadziei na lepsze życie w powojennej Polsce. Dziś trochę lepiej rozumiemy czym była syberyjska katorga i jaką rolę w ich życiu i zachowaniu pewnej życiowej normalności odegrała wiara.  Dziękujemy pani Helenie Wyrodek, za wspomnienia dziewczyny, która dzieciństwo i młodość spędziła we Francji, a potem wraz z rodzicami przyjechała do Jugowa. Myślę, że jej wspomnienia także pozwolą    nam zrozumieć  postawy tych, którzy  przez wiele lat mieszkali i wychowywali się  z dala od sowieckiej niewoli i którzy pomimo wojny, aż tak bardzo jej okrucieństw wtedy nie zaznali.

Wielkie podziękowania naszej (od zawsze) parafiance, pani Annie Marii Borowskiej. Jej wspomnienia są też niezwykle ciekawe. Jako dziecko urodziła się i wychowała w Niemczech, gdyż tam za chlebem wyjechali jej rodzice. Tam się uczyła, chodziła do kościoła i tam przeżyła wojnę, obserwując zachowanie Niemców, którzy tracili swoich synów. Potem wróciła do Polski i zamieszkała w Jugowie. To kolejny bardzo ciekawy życiorys, pokazujący różnych ludzi, z różnych kultur, którzy tworzyli nasz współczesny Jugów. Bardzo się cieszę, że wspomnieniami ze swojego dzieciństwa i swojej młodości podzieliła się z nami pani Ewa Brębor (Juppe). Są to wspomnienia młodej Niemki, która dzieciństwo spędziła, co prawda poza Jugowem (Wolfsdorf), ale jej opowieści o Hausdorfie z lat 1945 i późniejsze także są bardzo interesujące. Pani Ewa bardzo życzliwie i łagodnie wypowiada się o tamtych, niełatwych dla Niemców czasach i wielokrotnie musieliśmy ją niemalże przymuszać, żeby powiedziała coś trudnego i nie pasującego do naszego wyobrażenia o powojniu (np. o gwałtach na młodych Niemkach), ale jesteśmy bardzo wdzięczni, za podzielenie się z nami swoimi wspomnieniami i opowieściami.

Chcieliśmy przez te, ponad trzy lata, naszych „Tułaczych losów”, przedstawić historię ludzi, którzy przyjechali na nieznane sobie tereny i tworzyli nową, polską historię Hausdorfu, Domowic, Jugowa.

                                                    



                   

stat4u